czwartek, 14 lipca 2011

Ekspresem do Bóbrki dzień 2- grill między Leskiem , a Polańczykiem

 Z serii - cudeńka Eli; kurka barwnopiórka i filiżanka gigant.


          Zbudziło mnie słoneczko, zaglądające na mój materac. Wygramoliłam się na świat, a dosłownie to na przestrzeń chaty. I zaczęłam wyszukiwać miejsca dla nowych nabytków, czyli prezentów od Eli. Gdy już wszystko poustawiałam i zrobiłam śniadanie, wykopałam z pościeli Jędrka, który sobie spokojnie dosypiał. Po porannej kawie pojechaliśmy do Urzędu Gminy w Polańczyku, aby zawrzeć umowę na wywóz śmieci. Okazało się, ze nie warto przed zameldowaniem się Jędrka w chacie, bo ceny dla przyjezdnych są zaporowe!  Musimy więc dalej prywatnie opłacać każdorazowy wywóz. Ale jest to dużo korzystniejsze.

 Szwarne dziołchy trzy. Bądź trzy gracje, co kto woli.


Potem grasowaliśmy trochę w Lesku, bo trzeba było kupić jakieś wkręty, baterie, itp….
Od południa stałam przy garach. Najpierw obiadem, potem sałatki do grilla...
W tak zwanym międzyczasie porobiłam trochę zdjęć, przygotowałam poduszki do pokoi, no i pławiłam się w zapachach, kolorach i cieple. Chłonęłam przyrodę, aby mieć obraz jej gdzieś na dnie serca. Niech ogrzewa mnie, gdy wejdę w tryby pracy zawodowej.


 Do kolekcji aniołów dołączyły kolejne. Jeden długi i chudy, a drugi pękaty, czyli Flip i Flap.

Grill zaczął się wielkim huraganem! Niebo zrobiło się granatowe i zaczęło dmuchać. Pozdmuchiwało mi ze stołu szklanki. Talerze zaczęły odrywać się do lotu, więc pospiesznie łapaliśmy co kto mógł. I do domu! Lunęło! Sypnęło gradem. Trwało to 10 minut i niebo zmieniło barwę na niebieską, wyszło słońce. Później siedzieliśmy z przyjaciółmi i było miło, refleksyjnie. 


Zastanawialiśmy się nad fenomenem „ psich bud” i letnikami, a w zasadzie ich brakiem. Ale niezbyt długo. Po dziewiętnastej odprowadziliśmy przyjaciół, którzy odjechali do domu. Znowu trochę popadało, ochłodziło się. Patrzyłam na nasze nowe lampy solarne, które wyznaczyły świetlną granicę naszej ścieżki pomiędzy chatami. Zastanawialiśmy się nad świetlikami, którym jakoś nie przeszkadzał padający deszcz. I chłonęliśmy bieszczadzki wieczór. Tym razem wcześnie padliśmy na nasze materace. W nocy deszcz uderzał o szyby sypialni. Spałam twardo aż do rana, myśląc, że jak to dobrze, iż zostało jeszcze trochę godzin w chacie! 



2 komentarze:

  1. Wiesz, aż bucha Twoja miłość tego kawałka prywatnego raju:) Wcale Ci się nie dziwię - Bieszczady są cudowne!

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz rację Gosiu! Natomiast jest to bardzo wymagający raj! W życiu tak się nie urobiłam, jak tu. Może dlatego tak go z Jędrkiem kochamy.Buziaczki!

    OdpowiedzUsuń