poniedziałek, 16 listopada 2020

Z braku laku, czyli rogale, gęsie nogi i ...spacerki.

        Od kiedy przez większą część roku mieszkamy w wiejskiej bieszczadzkiej chacie, prawie każdej ładnej niedzieli staramy się trochę czasu spędzać na mniejszych lub większych wędrówkach. Moje stawy kolanowe niestety nie pozwalają na nic innego, choć marzy mi się wspinaczka na Tarnicę, Rawki, Caryńską... ech pomarzyć dobra rzecz, choć też wiem, że trzeba się pogodzić ze stratami, które funduje nam życie. Jednak nie jestem tzw. kanaponem, więc niedzielne siedzenie przed telewizorem mnie denerwuje. Z braku laku wychodzimy w miejsca, gdzie mogę bez uszczerbku na zdrowiu trochę sobie pochodzić. Mamy swoje ulubione miejsca wędrówek i za każdym razem odkrywamy w czasie spaceru coś ciekawego, nowego lub tylko rejestrujemy krajobrazy,zmieniające się pod wpływem pór roku. Jednak prawdziwą frajdą jest dla nas jazda w nieznane i odkrywanie nowych, mniej znanych miejsc. Niedawno spacerowaliśmy w słońcu i odkrywaliśmy nowe miejsce koło Czarnej. A w minionym tygodniu przydarzyły mi się dwa spacerki wzdłuż Zalewu Myczkowskiego. Po powrocie z niedzielnego spaceru porównywałam zdjęcia z obu wędrówek. Na jedną poszliśmy przed tradycyjnym obiadem w Święto Niepodległości. Dzień był szary, jednak w miarę ciepły. Spacerek był bardzo przyjemny. Na drugi spacer wybrałam się sama w niedzielne przedpołudnie. Było trochę chłodniej, ale świeciło słoneczko i od razu świat poweselał. Różnicę widać na zdjęciach. Słońce wydobywa kolory, dodaje wędrówce dużo radości. Na każdym spacerze uboczną korzyścią było dla mnie dziesięć tysięcy kroków, które łatwo osiągnąć na dobrym do wędrowania terenie. Nie ukrywam, że od pewnego czasu doceniam ruch, który utrzymuje moje zdrowie w stabilnym stanie. Jako bardzo młoda osoba nie miałam świadomości i wiedzy o tym, jak duży wpływ na stan organizmu ma to co jemy, w jaki sposób spędzamy czas wolny, nie wspominając nawet o używkach, takich jak palenie papierosów, czy też jedzenie słodyczy. Cząstkowa wiedza była przeze mnie lekceważona i bagatelizowana. Nie chciałabym się usprawiedliwiać ale miałam szybkie tempo życia, a praca zawodowa była na pierwszym miejscu. Dopiero przejście na emeryturę dało mi czas na zastanowienie się nad sobą. Niestety już " było po ptokach ", jak to mówiła moja mama. Jak we fraszce Kochanowskiego " kochane zdrowie , nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz...",  jak wielu innych zaczęłam na własnej skórze przekonywać się, że tak to już bywa! I zadałam sobie pytanie czy aby nie czas na zmianę przyzwyczajeń i zadbanie o siebie. Może uratuję to, co pozostało. I stąd te moje 10000 kroków na spacerkach, codzienna dwukrotna  jazda na stacjonarnym rowerku, dokładny wybór produktów spożywczych, dbanie o zdrową żywność. Nie palę papierosów już od dwudziestu lat. A teraz jeszcze mieszkamy w regionie i miejscu, gdzie zanieczyszczenie powietrza w porównaniu do zanieczyszczenia w Kędzierzynie-Koźlu jest znikome. Przyznaję się bez bicia, że jestem łasuchem, a co gorsze lubię jeść smaczne potrawy, lubię gotować i piec, sprawdzać nowe przepisy, więc pilnowanie diety nie zawsze przychodzi mi z dużą łatwością.  Jednak coraz bardziej przyzwyczajam się do zmian. Mimo tego mam na sumieniu małe grzeszki, wykorzystując różne ku temu okazje. Kultywuję tradycję, szczególnie , że w dobie pandemii mamy tak mało radosnych chwil. I tu łapię się, że znowu stosuję kolejną wymówkę! Tym razem okazją do odstępstwa był Dzień św. Marcina. Zwykle rogaliki marcińskie z białym makiem, lukrem z ciasta drożdżowo-francuskiego piecze moja córcia, bądź kupuję je w Słodkim Domku. Tym razem z nich zrezygnowałam na korzyść rogalików drożdżowych z kawałkiem jabłka, cynamonem i małą kropelką powideł węgierkowych. Poszukałam przepisu i upiekłam. Rogaliki były prawie bez cukru, tylko delikatnie posypane cukrem pudrem. Na obiad w szklanym naczyniu w piekarniku upiekliśmy dwie nogi gęsi, obsypane ziołami i obłożone kwaśnym jabłuszkiem. Do tego zrobiłam kluski śląskie. Nie było sosu, a na jarzynkę przygotowałam buraczki zasmażane z czosnkiem. Tradycji stało się zadość. Do kawy spałaszowaliśmy rogaliki, a spacer zlikwidował nam nadmiar kalorii. Na drodze do Myczkowiec było pusto w tym znaczeniu, że nie spotkałam żadnych pieszych turystów, czy spacerowiczów, za to mnóstwo samochodów mknących z olbrzymią prędkością z Myczkowiec do Bóbrki i w przeciwnym kierunku. Ilość aut była ogromna i to na obu spacerach. 










Na wodach zalewu widać było kolorowe łódki z wędkarzami. Na jednej z nich dostrzegłam sonar i pomyślałam, że to nie fer wobec ryb. Skoro wędkarz wyszukuje ryb za pomocą urządzenia, to ryby nie mają żadnych szans, gdy im przed nos zarzuci na wędce smacznego robaka. Ryby też powinny mieć urządzenia namierzające wędkarzy, wtedy szanse byłyby wyrównane. Poza tym chyba cała przyjemność w planowaniu, wyszukiwaniu miejsca, gdzie żerują ryby lub samej czynności zarzucania wędki i relaksu na łódce. Tak sobie myśląc, obserwując brzeg i wodę, zauważyłam świeże ślady działalności bobrów. Napracowały się solidnie. Nie skończyły dzieła. Na podciętych drzewach kołysały się ostatnie pojedyncze złote liście. Przystań, do której w lecie przybijają łódki przewożące turystów do ośrodków po drugiej stronie zalewu, świeciły pustkami. Niebieskie i zielone łódeczki przycumowane do brzegu czekały. Parę z nich właściciele wyciągnęli na brzeg. Stok Kozińca, przylegający do szosy zaścielał gruby dywan zeschłych liści. Spomiędzy nich wyrastały pojedyncze kwiatostany dzwonka karpackiego. Wróciłam do chaty, gdy słońce zaczęło zniżać się nad Berdo. W listopadzie dnie są coraz krótsze. Szybko zapada zmrok. Wydłużają się wieczory i noce. Nie lubię tego okresu. Czuję się okradana ze światła. Wydaje mi się, że wpadam w jakiś około depresyjny stan. Przeczytałam gdzieś, że można sobie poprawić nastrój poprzez odpowiednie oświetlenie pomieszczeń. W naszym wypadku chodzi o pomieszczenia, w którym spędzamy najwięcej czasu. Ostatnio staramy się doświetlić nasz dzienny pokój i kuchnię. Jędrek zamontował nad kuchennym oknem cztery reflektorki kształtem przypominające aluminiowe garnuszki. Przydałoby się też dodatkowe źródło światła nad nasz długi jadalniany stół. Nie łatwo jest znaleźć odpowiednie oświetlenie, które będzie pasowało do pozostałych. Szukam je już od roku.  Za każdym razem, gdy zdaje mi się, że już znalazłam, okazuje się, że to niewypał. To są te gorsze strony mieszkania w starej chacie, która ma małe okienka, wokół rosną drzewa, a jedno okno wychodzi na zadaszony taras. Na razie więc szukamy, cierpimy i posiłkujemy się lampą stojącą, która jest świetna do oświetlania naszego kącika z fotelem i kanapą oraz ławą, gdzie czytamy i odpoczywamy.





 









6 komentarzy:

  1. Tak to już jest z wędkarzami, podobnie jak z myśliwymi, zero szans dla zwierzyny; uzbrojeni w najnowocześniejsze zdobycze elektroniczne, noktowizory, przyrządy optyczne, namierzające aparaty, sonary sieją spustoszenie wśród zwierzyny; nie wiem, czy tak wolno i co to ma wspólnego ze szczytną ideą gospodarki łowieckiej czy wędkarskiej, jaką przedstawiają nam myśliwi wszelkiego kalibru; mąż mi opowiadał o człowieku, który złowionym niewymiarowym karpiom obcinał wąsy, żeby upodobnić je do innych ryb, przyłapali go i wyrzucili ze związku wędkarskiego; czy to pomogło? pazerność człowieka przekracza wszelkie granice; na Twoich zdjęciach jesienne wyciszenie, sentymentalna mgiełka w opisach:-) oj, tak, wszyscy odczuwamy wiek, a ruch to najlepsze lekarstwo; przegapiłam w tym roku marciński czas, nie było rogali, a na gęsinę nie ma tradycji:-) czy zimę też planujecie w chacie? pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marysiu, planujemy, planujemy, jednak jak w przysłowiu " człowiek myśli, Pan Bóg kreśli", nie wiem co się przydarzy. Chciałabym z końcem listopada pojechać do miasta i nasycić się wnukami, dziećmi, bliskimi przyjaciółmi.Chciałabym pogadać z siostrą, za którą też już tęsknię. Jak wypalą nasze plany, tego nie wiem. W mieście czeka na nas huk roboty, zamówione rolety, ogród... Potrzeba nam czasu na lekarzy. Jednak już teraz nie wyobrażam sobie świąt bez naszej chaty. Chciałabym aby córka i wnuki przyjechali do niej, aby też zjawił się tu syn ze swoją rodziną,a przynajmniej na moment aby cała rodzinka była w jednym miejscu. Zbudowaliśmy swoje emeryckie życie właśnie tu, na wsi z dala od zanieczyszczonego miejskiego powietrza, ale też z dala od ludzi, których kocham. To duża cena, którą płacę każdego dnia. Internetowy kontakt nigdy nie zastąpi bliskiego spotkania. Jesteś w dużo lepszej sytuacji, bo oprócz syna, który jest daleko, bliskich masz na wyciągnięcie ręki. Zdrówka Ci życzę , pomyślności:)

      Usuń
  2. W listopadzie moja podatność na depresję sięga zenitu właśnie z powodu skróconego dnia. Nigdy nie lubiłam tego miesiąca. W grudniu zawsze dużo się dzieje, więc jest już lepiej. U nas "kanapon" to "kanapowiec", ale od dzisiaj "kanapon" bardziej mi się podoba, oczywiście tylko z nazwy. Ja swój krokomierz mam ustawiony na 12000 kroków, ale od kiedy przestawili czas, wracam z pracy jak już się ściemnia i dłuższe spacery są utrudnione więc pozostają tylko weekendy. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Droga Elaj, a może Elu? Znam te stany obniżonej radości, braku energii, braku słońca. Doskwiera mi to ogromnie, co napisałam w poście i rzutuje na życie. Doenergetyzowuję się, jak tylko mogę. Pewnie to określenie mało poprawne, jednak dobrze obrazuje moje starania. Zgodnie z hasłem " moje życie w moich rękach" lub " ode mnie zależy co zrobię ze swoim nastrojem" czynię starania, by mieć wpływ na swoje życie w zakresie, w którym mogę. Boję się , że gdy będę zbytnio ulegała złym nastrojom, to zamienię się w straszną, zgorzkniałą jędzę.Tego boję się. Czasem robię odstępstwo i pozwalam sobie na przeżywanie małych smuteczków, a nawet sobie trochę popłaczę. Posłucham melancholijnych piosenek i wszystko wraca do normy. Słowo "kanapon" używamy w rodzinie od dawna i nawet nie wiem skąd się wzięło. A te 10 000 kroków to moje odstępstwo od zakazu długich spacerów. I tyle. Chętnie chodziłabym dużo więcej ale boję się, że moje kolano do imentu się zniszczy. Przy pracy zawodowej bardzo trudno wykroić czas dla siebie. Nie rezygnuj z dbania o siebie i gdy tylko możesz bądź dla siebie dobra. Cieplutko pozdrawiam i życzę pogody :)

      Usuń
  3. Bożenko, piękne te wasze bieszczadzkie spacery ale w takich cudnych okolicznościach przyrody nie da się usiedzieć w najprzyjaźniejszej nawet chacie.
    Obiad świąteczny mój ulubiony, udko, kluseczki i buraczki z chrzanem. Rogale niekoniecznie, chyba że z nadzieniem z kapusty ale to już nie rogale tylko kapuśniaczki.
    Moja dieta niezdrowa dlatego staram się chociaż by mieć sporo ruchu. Trudno, jestem łakomczuchem i szkoda mi reszty życia na jedzenie beztłuszczowych i bezmięsnych posiłków. Moja dewiza to: lepiej krótko ale intensywnie.
    Łódki nad zalewem cudowne i fotogeniczne.
    Też miałam ten dylemat przy wymianie okien, czy duże, moje ulubione, widokowe i wpuszczające dużo światła ale niebezpieczne czy mniejsze ale łatwiejsze do zabezpieczenia przed wandalami. Taki dylemat gdy się w chatach mieszka sezonowo. Narazie dosadzam drzewa na działce, brzozy, iglaki i owocowe ale czuję, że już niezadługo będę przycinać i wycinać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam przyjaciółkę, ktora ma podobną dewizę życiową, czyli żyć pełnią życia i nie martwić się o jutro. Kocham ją jak siostrę i uważam, że każdy ma prawo do życia po swojemu. Nie lubię, jak ktokolwiek mnie poucza, jak powinnam żyć, co powinnam robić i staram się tak samo traktować innych. Nawet do dzieci się nie wtrącam. Wychowują pokazywałam kierunek, swoje wartości. Gdy są dorośli, sami wybierają. A nasze spacery są przede wszystkim odkrywcze. Poznajemy region, który na ostatnią część życia wybraliśmy. I jesteśmy nim coraz bardziej zauroczenie. Serdeczności

      Usuń