poniedziałek, 9 listopada 2020

10000 kroków w jesienne słońce

 

 

Zbliżało się niedzielne południe. Świat za oknem jarzył się jesiennymi barwami i w ostrym reflektorze pełnego słońca zachęcał do spaceru. Szkoda byłoby tracić taki cudny dzień na kiszenie się w chacie. Ubraliśmy buty trekingowe, wzięłam kijki i pojechaliśmy w kierunku Ustianowej. Stamtąd skierowaliśmy samochód w stronę Czarnej Dolnej. Zaraz za tablicą z nazwą tej miejscowości, po prawej stronie pojawiła się droga, w którą skręciliśmy. Po kilkuset metrach zaparkowaliśmy auto przed betonowymi ruinami i ruszyliśmy pod górę. Droga była szutrowa, utwardzana. Po lewej i prawej stronie były pastwiska, ogrodzone pastuchem elektrycznym, a może to były łąki?  W zasadzie część ogrodzenia była porwana, zniszczona ale duża część była jednak w dobrym stanie. Stok góry i malownicza , stromo pnąca się wzwyż  ścieżka, zachęcały do wędrówki. Było ciepło. W samochodzie termometr wskazywał 13 stopni. Zostawiłam kurtkę, ubrałam polarową kamizelkę i podpierając się kijkami pomaszerowałam za mężem. Nierówny teren zmuszał mnie do uważnego patrzenia, gdzie stawiam stopy. Nie powinnam chodzić po górach z uwagi na kolano, ale trudno mi oprzeć się takim krótkim spacerkom. Kamienie były chybotliwe, a w świetle słońca poprzez słoneczne okulary widziałam ich  turkusowy kolor. Na bezchmurnym niebie krążyły kruki, wypatrywały obiadu. Ostry dźwięk krakania dobiegał w wysoka. W niektórych miejscach do naszych nosów dochodził ostry zapach mokrej, psiej sierści. Trochę sapałam ale spacer sprawiał mi wiele przyjemności. Na brzegach ścieżki kwitły ostatnie jesienne kwiaty. Słońce ogrzewało mi plecy. Odwróciłam się w stronę męża, który został parę kroków niżej, bo zboczył ze ścieżki aby obejrzeć jar, na dnie którego płynęła rzeczka. Przede mną aż po horyzont były Bieszczady.Widok  był niesamowity. Widziałam pofalowane, kolorowe pasma. Te bliższe były bardzo wyraźne, a dalsze rozmywały się  i zlewały z niebem. Rozglądając się, podziwiając, obserwując kolory drzew, podniebne akrobacje drapieżnych ptaków doszliśmy do końca ścieżki, która nagle urwała się prawie pod szczytem góry. Dalej była zwarta ściana lasu. Nie chcieliśmy wciskać się w ten dziki busz, więc z dużym niedosytem wróciliśmy tą samą drogą. Idąc zastanawialiśmy się, co to za dziwne betonowe pozostałości widnieją u podnóża góry i co tu kiedyś mogło być. Doszliśmy do wniosku, że to chyba ruiny dużego gospodarstwa rolnego. Może hodowano tu krowy, a betonowe boksy przeznaczone były na paszę. Po obu stronach drogi na wolnej przestrzeni pastwiska widać było trzy stare studnie. Stok góry poprzecinany  był pułkami ziemnymi. Widać było na nich ślady kół jakiegoś traktora. Może więc jest to droga dojazdowa do pasących się zwierzą?. A być może tędy zwożone było siano? 








.






 






 

Planowaliśmy wędrówkę na dużo dłużej, postanowiliśmy więc sprawdzić, dokąd dalej prowadzi droga, którą przyjechaliśmy. Przeszliśmy wzdłuż bardzo długiej stodoły i drogą wyłożoną betonowymi płytami powędrowaliśmy dalej. Po prawej stronie mieliśmy stok góry i las. Po lewej wyłoniła się farma jeleni i danieli. Ogromny teren był ogrodzony. W miarę bezpiecznych warunkach hodowano zwierzęta, dając im namiastkę wolności. Gdy doszliśmy do bramy, okazała się zamknięta, natomiast tabliczka reklamowała , że można tu kupić poroże i skóry tych zwierząt.  Najwyraźniej w okresie turystycznym nie brakuje na nie amatorów, pomimo iż farma oddalona jest od głównej drogi.  Po prawej stronie teren też był ogrodzony. Na górce wśród drzew stał wielki, drewniany dom. Brama elektryczna, wjazd wyłożony kostką i ogromny teren wokół. Wśród roślin parę drewnianych rzeźb... Pomyślałam o naszej małej, wiejskiej chacie. O ogrodzie, który zawsze wydawał mi się ogromny. Teraz wydał mi się jak dla krasnoludków. Natomiast zastanowiłam się, czy dobrze czułabym się w tak wielkim domu i od razu nabrałam właściwej perspektywy. To nie dla mnie. Chyba jestem minimalistką i wolę naszą małą chatkę...Poszliśmy dalej i minęliśmy kolejny dom zatopiony w leśnym gąszczu.










Modrzewie zaczęły żółknąć i tracić igły. Dziki bez rosnący w chaszczach  pysznił się granatowymi baldachimami korali. Powiał chłodny wiatr i rozkołysał srebrne pióropusze traw. W cieniu trochę zmarzłam ale szliśmy dalej. Droga zaczęła być błotnista. Minęliśmy jakiś wielki budynek w budowie.  Miał wprawione drzwi i okna, już zrobiono dach , który pokrywały dachówki. Tabliczka informowała, że to budowa domu jednorodzinnego. Widać strasznie wielka to rodzina, bo dom był bardzo długi, okazały i wyglądał mi bardziej na jakiś wielki pensjonat lub dom spokojnej starości na końcu świata. No może  bardziej na końcu drogi, bo niedługo ta coraz bardziej błotnista droga kończyła się na kolejnym wzgórzu i na wielkiej łące. Wróciliśmy, otrzepując zabłocone buty, szurając podeszwami. Przy drodze żegnały nas pochylone pożółkłe  pióra ogromnego skrzypu. Gdy przechodziliśmy obok farmy danieli i jeleni napadły na nas strzyżaki jelenie. Widać trochę już byliśmy zmęczeni i lekko spoceni po wędrówce, a dla nich atrakcyjni! Brrrrr....









Piękna była ta druga listopadowa niedziela. Nie przepadam za listopadem ale takie dnie wynagradzają mi szarugę oraz ziąb listopadowej aury. W ubiegłym tygodniu aura nas nie rozpieszczała i trafiły się dnie szaro-bure. Jędrek lubi deszcz i nie przeszkadza mu w pracach na powietrzu. Ja uciekam do chaty i od razu spada mi nastrój. Aby nie ulec marazmowi próbuję malować. Rozładowuję stresy i lęki. Tym razem też przelewałam smuteczki na płótno. To moja jesienna rapsodia. 

Co jeszcze w Wyluzowanej? Parę dni temu mieliśmy żłobek żmii. Na stoku pod drewutnią wygrzewało się na kwiatach siedem sztuk czarnych piekielnic. Miały po 12 cm długości. Jędrek początkowo myślał, że to może rosówki. Przyniósł je w wiadrze na taras i dopiero wtedy zobaczyliśmy trójkątne główki. Maluchy zostały wyniesione do lasu na wielką stertę głazów. Zdziwieni jesteśmy porą narodzin tych żmijek. Czy to wróży długą i ciepłą jesień? Czy raczej ociepla nam się klimat ? Coś się nam w tym roku całkiem pokręciło na świecie!


 






4 komentarze:

  1. Drogi z betonowych płyt, puste stodoły, obory to chyba pozostałości po bieszczadzkich pegieerach, jakaś szalona myśl opanowała w pewnym czasie umysły polityków, a zwłaszcza ministrów od rolnictwa i budowali gdzie popadło wielkie obory, chlewnie, niwelując spychaczami przy okazji dawne cmentarze, cerkwiska, tak sie działo i u nas; drewniany dom wygląda całkiem, całkiem pomijając jego gabaryty, ale widać, że chyba nieużywany, nie widać życia; żmijki chyba dobrych rozmiarów, skoro wykluły się latem, przeżyją, a raczej prześpią zimę i będą rosnąć powoli; masz dobry sposób na poprawę nastroju, malowanie, na mnie czekają druty i wielki kłębek włóczki:-) pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Marysiu, przez wiele lat gdy dzieci były małe, również dziergałam na drutach. Nawet zrobilam sweter z
    wrabianym wzorem norweskim mojemu małżonkowi, coś tam wydziergałam sobie... Później tempo życia było powodem zaniechania tych czynności. Może spróbuję, czy jeszcze coś pamiętam, ale muszę poczekać, bo druty mam w mieście. Pozdrawiam, zdrowia życzę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bożeno, to jeszcze raz ja; czy mogłabyś popełnić malutki wpis o osłonach na tarasie albo jeszcze lepiej przesłać mejlem kilka zdjęć oraz namiar na producenta, z Sanoka chyba, jak pisałaś. Z góry dziękuję.

    Mój adres: mariazpogorza@onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jutro Ci sfotografuję oslony. Dziś juz ciemno.przepraszam ale dopiero dziś przeczytałam.

      Usuń