wtorek, 3 listopada 2020

Mniejszy kawałek naszego świata.

        No cóż, rok 2020 w dalszym ciągu pokazuje nam, że jest bardzo trudny, stresogenny i to nie tylko z powodu Covidu - 19. Nadal ogranicza nasze życie do podstawowego minimum. 

W ubiegłym tygodniu mając powyżej uszu zakotwiczenia w jednym miejscu, zbuntowaliśmy się i postanowiliśmy się na moment odkotwiczyć. Ruszyliśmy w świat. Wzięliśmy pod uwagę nasze możliwości, czas, którym dysponowaliśmy i wybraliśmy jak zwykle najbliższy kawałek świata, czyli bieszczadzkie drogi. Naszym celem było odstresowanie. Wycieczkę zatytułowaliśmy "  aktualna kolorystyka Bieszczadów". Nasz mniejszy kawałek świata, ostatnio troszeczkę uwolnił się od nadmiaru turystów. Drogi opustoszały. Szczególnie w ostatnim tygodniu większość ludzi zajęta była sprawami wyższej rangi , czyli protestami. Na ulice większych i mniejszych miast wylewała się rzeka niezadowolonych ludzi. Obserwowałam, czytałam, udostępniałam, czasem wyrażałam swoją opinię. Poziom emocji i mojego stresu wznosił się w górę... W pewnym momencie musiałam powiedzieć; stop! To już nie na moje sfatygowane nerwy. Czas przewiać myśli bieszczadzkim wiatrem. 


Ruszyliśmy w drogę. Słoneczko pięknie nam  świeciło, choć było trochę zamglone. Takie typowe, październikowe słońce. Czasami chowało się za chmury. Pojechaliśmy w kierunku Ustianowej i dalej, a przed  Ustrzykami Dolnymi skręciliśmy w stronę Równi. Zjeżdżaliśmy drogą wijącą się w dół. Obserwowałam stoki gór, które wyrudziały, zmieniły się. Mijane po drodze brzozy traciły ostatnie listki. Na zielonych jeszcze łąkach pasły się łaciate, białorude krowy. Zza kolorowych lasów wystawały dachy domów, bulwiaste wieże kościółków i cerkiewek. Jechaliśmy wolno, wlekąc się za paroma ciężarówkami, które krętą drogą transportowały materiały budowlane. Czekając na możliwość wyprzedzenia minęliśmy Hoszów, Zadwórze, Żłobek, Rabe, Czarną, Lutowiska, Stuposiany, Pszczeliny i dojechaliśmy aż do Bereżek. Zatrzymaliśmy się na parkingu, na którym stoi punkt informacyjny i kasa , gdzie można zakupić bilety na wejście na górskie szlaki. W tym dniu punkt kasowy był zamknięty, a tablica informowała, ze bilet można zakupić w internecie.  Nie wybieraliśmy się w góry. Mam coraz większe kłopoty ze stawem lewego kolana, lekko startą główkę kości, więc staram się oszczędzać kolana. Smaruję je zaleconymi maściami niesterydowymi i codziennie po dwie godzinki jeżdżę na stacjonarnym rowerze. Dzięki temu ustąpiły nocne bóle kolana. Mam skierowanie na operację kolana, ale rosnący stan liczby zakażeń powstrzymuje mnie przed ustaleniem terminu zabiegu.

Przeszliśmy kawałek ścieżką pnącą się w górę i po drodze chłonęliśmy kolory. Minęliśmy drewniane wiaty, pod którymi mogą przysiąść turyści, budynki socjalne z WC, oraz pomieszczeniami dla obsługi, czyli pracowników Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Nikogo w nich nie było. Byliśmy sami. Pomieszczenia były na głucho zamknięte. Podeszliśmy jeszcze kawałek, potem wróciliśmy do auta. Barwy, które wyczarowywała jesień na stokach gór,  zachwycały. Ciepły koloryt drzew współgrał z ich zapachem, oraz aromatem liści, jesiennych roślin, grzybów i rozmokłej gleby. Powietrze było rześkie i krystalicznie czyste. Pełną piersią chłonęłam jesień.















Wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy w stronę Ustrzyków Górnych. Droga biegła wzdłuż rzeki Wołosaty. Po drodze wysiedliśmy i przeszliśmy się drewniana ścieżką edukacyjną , biegnącą  wśród wyrudziałych traw i krzewów. Jędrek pokazywał mi miejsce, gdzie po zejściu z górskiego szlaku odpoczywali wraz z Kacprem , a skąd później wyruszyli piechotą aż do Ustrzyków Górnych, gdzie na parkingu stał samochód.





Słońce stało w zenicie, zrobiło się bardzo ciepło. Zmieniłam kurtkę na sweterek. Wystawiałam twarz ku słońcu. Gdyby nie te złote odcienie, rudości i czerwienie, można byłoby pomyśleć, iż mamy koniec lata. Pochodziliśmy, pooglądaliśmy , pozachwycaliśmy się i pojechaliśmy dalej. Minęliśmy Ustrzyki Górne, a potem był Dwernik, Dwerniczek, przy czym skręciliśmy w  dziurawą drogę w stronę Polany. Drogę pamiętaliśmy z naszej wiosennej wycieczki. Nadal była pełna dziur , więc jechaliśmy z prędkością spacerującego żółwia. Kolebało nas, jakbyśmy płynęli łódką po wzburzonym morzu. W Polanie droga poprawiła się.  Jadąc przez Chrewt, Olchowiec wzdłuż Zalewu Solińskiego dotarliśmy do Wołkowyi, a później stałą naszą trasą przez Polańczyk, Solinę  wróciliśmy do Bóbrki. Wycieczka naładowała nam akumulatory. Do niedzieli czerpaliśmy z tej mnóstwo pozytywnej energii.










Dalsza część ubiegłego tygodnia była w Polsce bardzo burzliwa. Mimo, iż żyjemy w naszej Wyluzowanej  trochę jak na bezludnej wyspie, to nie żyjemy w próżni. Codzienny kontakt z najbliższymi, przyjaciółmi , śledzenie prasy, mediów łączy nas z resztą społeczeństwa. Trudno odciąć się od świata. Zresztą nawet tego nie chcemy. Nie czuję się jeszcze niedołężną staruszką, której nic nie obchodzi poza czubkiem własnego nosa. A w tym zewnętrznym świecie trochę się zadziało. Coraz częściej miałam informacje, że ktoś choruje. Zdarzyły się zgony osób, których znałam. Bliscy znajomi cierpią. Nie jestem obok nich fizycznie, ale wspieram prowadząc rozmowy, wysłuchując, przesyłając wyrazy wsparcia. Nie zawsze potrafię się odciąć od negatywnych emocji, lęku, niepewności, bezradności. I tak w niedzielę trochę mi się przelało, gdy ponad godzinę rozmawiałam z kuzynką. Opowiedziała mi swoje perypetie związane z leczeniem w okresie pandemii. Całe szczęście, że wyszła już z tego stanu około depresyjnego, który spowodowała jej niezdiagnozowana do tej pory choroba.  Twierdzi, że teraz już widzi światełko w tunelu, bo zrobią jej badania w klinice w Krakowie. Bardzo lubię kuzynkę, która jest ciepłą, delikatną, spokojną i dobrą osobą. Zawsze starała się pomagać innym. A teraz zderzyła się z murem obojętności , spychologii lekarzy. Mieszka w wielkim mieście i teoretycznie powinna mieć lepszy dostęp do fachowej pomocy. Niestety drugą stroną medalu jest większe zagęszczenie ludności , a przez to i większe zagrożenie zakażeniem wirusem covid. Rozmowa z nią spowodowała u mnie różne emocje, między innymi i trafiły się wyrzuty sumienia.  Mieszkamy w takim miejscu, które gwarantuje nam większą izolację, a więc i szansę na bezpieczeństwo.  Aby zredukować stres i doładować akumulatory, wybraliśmy się w niedzielę 1go listopada na kolejną wędrówkę. Pogoda była przepiękna. Nie mogliśmy zaświecić zniczy na grobie znajomych, bo cmentarze zostały zamknięte. Postanowiliśmy wykorzystać wolny czas na kontakt z przyrodą i rozruszanie nóg. Zabrałam do samochodu kijki . Pojechaliśmy w stronę Łobozewa , a tam nie skręciliśmy jak zwykle w kierunku Ustianowej, a pojechaliśmy dalej w stronę Teleśnicy, a stamtąd aż do Daszówki, gdzie kończyła się droga. Na końcu drogi zostawiliśmy samochód  i  mijając biało-zielony szlaban poszliśmy drogą zamkniętą dla samochodów w głąb lasu. Podpierając się kijkami maszerowałam w górę. Dalsza droga była utwardzona i wysypana drobnym kamieniem, przystosowana do transportu leśnego. Wiła się w górę i w dół. Kręciła się okalając brzeg stoku i biegła wśród lasu. Powoli pięła się w górę. Szliśmy około czterdziestu pięciu minut. Brzegiem  na rozmokłym poboczu widzieliśmy ślady różnych zwierząt. Były ślady wilka, podków końskich,  racic saren i dzików. Pod drzewami rosły grzyby. Najwięcej było opieniek i czerwonych muchomorów. Wdychaliśmy zapach lasu, wydychaliśmy stres. Wróciliśmy do samochodu pełni dobrej energii i radości. Dziś znowu ciepło myślę o naszym mniejszym kawałku świata. Pomaga nam zresetować się.  









2 komentarze:

  1. Coraz częściej i nam zdarzają się wycieczki objazdowe, jak chociażby ostatnio, kiedy zamknięto cmentarze, ale cóż, męża strzyknęło w krzyżu, więc tylko zza okien auta oglądaliśmy świat. A ja tęsknię za nieśpiesznym wędrowaniem, przystawaniem, podziwianiem świata, sama jednak nie pójdę, zostawiając męża, zawsze razem chodzimy:-) Ogólna sytuacja bardzo przygnębia, i ta zdrowotna, i polityczna, gdzie ja nigdy zbytnio polityką nie interesowałam się, ale arogancja władzy wkurza mnie do żywego. Pokazałaś torfowisko w Wołosatem, zrobiło na mnie wrażenie jesienią, czerwona wyspa z roślinek, takie pierwotne nieskażone miejsce. Wybieramy również boczne drogi, tam mniejszy ruch, i zazwyczaj ładniej, choć czasami trochę wyboisto. Zachorowała nam Mima, synowa orzekła, że łatwiej dostać się do weterynarza niż do lekarza, ale to nie ta skala porównawcza, choć wywołała uśmiech na twarzy. Jakoś trzeba przetrzymać ten ciężki czas, nasze domki na uboczu pozwalają na to, choć do sklepu trzeba pójść, nie jesteśmy samowystarczalni, choć przydałoby się:-) pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marysiu, bardzo lubię wędrówki w swoim tempie z czasem na oglądanie, robienie zdjęć, wdychaniem zapachów. Też przeważnie chodzę z mężem, bo miło wymienić spostrzeżenia, pozachwycać się razem. Lubię dzielić się pięknem i wrażeniami. Doceniam piękno bieszczadzkich szlaków, które już od 2004 roku mnie urzeka. I nic się w tych odczuciach nie zmienia. Dziękuję Opatrzności, że mogę tu żyć, choć za cenę tęsknoty za bliskimi. A co do rzeczywistości, to jest paradoksalna i nic dziwnego, że czasem z bezsilności i panujących absurdów człowiek wybucha śmiechem. Czasem to śmiech przez łzy. Wiem jedno, że trzeba żyć , a nie czekać na życie, bo można się nie doczekać.Też czasem myślę o tym, że w dzisiejszych czasach szkoda, że człowiek nie jest do końca samowystarczalny. Pozdrawiam serdecznie:)

      Usuń