środa, 19 października 2022

Jeszcze po promyczku! Czyli, jak to przy urodzinach.

 

Siedzę sobie teraz na tarasie i choć powinnam śpiewać " Jeszcze po kropelce....", to śpiewam  pod przysłowiowym nosem " jeszcze po promyczku"... , bo rejestruję kolejny piękny dzień z serii tych złotych, ciepłych , październikowych. Wczoraj odhaczyłam kolejny rok życia. Jesień w prezencie podarowała piękną pogodę, złote dywany liści, czyli wspaniały nastrój. Od bliskich dostałam bukiety kwiatów, drobne prezenty.Już od rana w dniu urodzin dostawałam życzenia w sms-ach, na facebooku, w  telefonicznych rozmowach i składane osobiście. Miłe to, bo pomimo iż na dobre zagnieździłam się w Bieszczadach i przebywam tu teraz większą część roku. W moim rodzinnym mieście zostałą rodzinka, sąsiedzi, przyjaciele, dawne koleżanki i koledze z pracy, mimo tego jednak nie zapomnieli o mnie. Na dodatek w tym roku w przeddzień, bo w niedzielę  przyjechała do swojej chaty moja siostra ze swoim partnerem. Umówiłyśmy się, że kolejnego dnia po południu spotkamy się u nas na tarasie.

W dniu moich urodzin koleżanka z pracy zadzwoniła, że właśnie wraca po wydłużonym weekendzie z bieszczadzkich szlaków i ze swoim mężem chce wpaść na małą urodzinową kawkę. Tak więc rozgościliśmy się na tarasie, pławiąc w ciepełku i zagryzaliśmy kawę orzeszkami w paru rodzajach, owocami miechunki, figami, winogronem ... 

Później przyszła siostra, która skończyła przeganiać pająki ze swojej chaty. Kasia z Maćkiem wyjechali do Kędzierzyna, bo mieli jeszcze z 6 godzin drogi, a słońce chyliło się ku zachodowi. Pożegnaiśmy jednych gości i przygotowałam deskę serów oraz odkorkowaliśmy butelkę czerwonego wina. Podałam domowe grissini, które zrobiłam w dwóch rodzajach z orkiszowej mąki ( jedno z rozmarynem, a drugie z sezamem). Co domowe, to domowe, więc zniknęło w okamgnieniu. Do tego na stole postawiłam podudzia kurczaka na ostro, pieczone w szkle, oraz duszoną marcheweczkę z przydomowego ogródka z odrobiną masełka i czosnku, a żytnio-razowy chlebek dopełniał reszty. Gdy słoneczko zaszło za Berdo i zrobiło się chłodniej, przenieśliśmy się do chaty. Na kominku zapłonął ogień i jak to w rodzinnym gronie, popłynęły wspomnienia...Jędrek opowiadał Lucynie i Mirkowi o swoich doświadczeniach w pracach rolnych. Opowieść dotyczyła roku 1985, a nawet trochę wcześniejszych lat, bo chyba  pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, gdy w związku z brakiem na rynku dostatecznej ilości mięsa postanowił zacząć hodować nutrie. Moja teściowa zajmowała się obróbką ich mięsa, przyprawianiem, a ja jeszcze wtedy nie bardzo świadoma składników na pieczyste,które jedliśmy na proszonych obiadkach u teściów, wcinałam nutrię, która "robiła za" królika i zastanawiałam się, dlaczego mi niespecjalnie smakuje to mięso. Jednak to były czasy, że nie było co wybrzydzać, bo nic innego na niedzielny obiad bym nie dostała. Dzieciaki jadły rosołki na kawałkach mięsa, które przynosił do domu mąż. Nie wnikałam , z czego były. To był okres kartek na mięso i liczyło się wszystko, co udało się zdobyć. W tym czasie studiowałam, zajmowałam domem i małymi dziećmi. Starałam się zdobyć w sklepach artykuły pierwszej potrzeby, często w wielkiej kolejkowej ciżbie,  a poza tym pracowałam zawodowo na pełny etat. Trudno nam było związać koniec z końcem, więc nie wnikałam w nagłe zainteresowanie się Jędka hodowlą nutrii. Pracował na zmiany w systemie dyżurowym, więc w ciągu dnia miał więcej czasu. Dopiero po jakimś czasie dostrzegłam, że  zwierzaków w klatkach jest mniej , czyli hodowla maleje. Gdy odkryłam powiązanie pieczystego z obiadkami u teściowej, mięso przestało mi  smakować. Wtedy teść wymyślił hodowlę owiec, a mój mąż został zaprzęgnięty do budowy owczarni, pomocy przy zwierzętach. Podjął się pomóc swojej rodzinie. Przez parę lat praktycznie niewiele się widywaliśmy, bo w tygodniu wychowywałam dzieci, prowadziłam dom i pracowałam , w weekendy jeździłam na uczelnię. Uczyłam się po nocach. Przed obroną pracy magisterskiej zostałam zaprzęgnięta do grabienia i przewracania siana na wydzierżawionej łące pod miastem. Upał, muchy, gzy, komary i wielkie pęcherze.Na obronę pracy jechałam z plastrami na dłoniach, bo pęcherze popękały i porobiły się rany. Moja siostra mieszkała wtedy w bloku w Kędzierzynie i niewiele wiedziała o naszym życiu. Teraz z zainteresowaniem  słuchała wspominek, bo w opowieści pojawiły się też zabawne momenty, więc i od czasu do czasu wszyscy wybuchaliśmy śmiechem...A ja sobie pomyślałam o tym, że paradoksalnie te szalone pomysły naszych rodziców, bo i mój tata też miał podobnie wątpliwe posunięcia, w których realizacji pomagał Jędrek , były zaczątkiem jego obecnego umiłowania pracy w ogrodzie. To na owczarni, na pomocy w budowie domu, zakładania ogrodu przez mego tatę zaszczepił sobie bakcyla prac budowlanych, obróbki drewna, prac ogrodowych...A tutaj, w Bieszczadach czuje się jak ryba w wodzie.











































 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz