W Wyluzowanej, a i w całych Bieszczadach wiosna bawi się z nami w ciuciubabkę. A może trafniejsze byłoby, że robi nas w konia, albo jak kto sobie bardziej dosadnie nazwie...
W Koźlu ogród tonie w kwieciu, co udokumentowała mi siostra dwoma zdjęciami, zrobionymi z górnego tarasu, we Wrocławiu blok najmłodszej siostry otoczony jest grubym szalem kwitnących wiśni japońskich.Tam wszędzie wiosna, a tutaj jedynie trochę zmienił się koloryt stoków, lekko pozieleniało, temperatura na parę dni wzrosła, tak na podpuchę... a więc i nieśmiało zakwitły pierwsze kwiaty i nagle "stopnęło". Chyba tylko po to, aby się nie rozochocić, nie szaleć ze spacerami, nie cieszyć, że minęła zima. Na dodatek przydarzył nam się covid. W przedświątecznym darze przynieśli nam znajomi antyszczepionkowcy. Uważam, że każdy powinien mieć wolność wyboru czy szczepić się, czy też nie, ale z drugiej strony konsekwencje ich negatywnej decyzji ponoszą osoby zaszczepione, ale starsze, czy też bardziej schorowane, o mniejszej w danej chwili odporności. Na dodatek nasi dawni znajomi przyjechali nie do końca zdrowi, z wyraźną chrypą, odkaszlujący, z niedolecznym covidem... itd. Dziarsko stwierdzili, że na coś trzeba umrzeć i pojechali do swojej bazy wypadowej w Bieszczady, zostawiając chorobę. Dłużej nie będę się nad tym rozwodzić, bo stało się i się nie odstanie. Nie zrobili tego celowo. Jak mówi nasza Pani Doktor, trafiło na słabszy nasz czas, a osoby chore nieszczepione rozsiewają dużo więcej wirusów, niż ci, którzy przeszli cykl szczepień, a załapali wirusa. Z tego powodu nas trafiło i to oboje. Pomęczyliśmy się dziesięć dni. Przeżyliśmy czas choroby, jakoś, choć nie powiem, aby spłynęło po nas jak po kaczce.Trochę uaktywniły mi się będące w dotychczasowej remisji choroby przewlekłe, rozchwiało tętno...Teraz jest dobrze i myślę, że będzie coraz lepiej. Twardo stanęłam na nogi.
A wracając do świątecznego okresu, to muszę pochwalić się, że pomimo chorobydaliśmy radę zrobić na szybko zakupy, wyprodukować drobiową kiełbasę; surową do żuru własnoręcznie zakiszonego tydzień wcześniej i podwędzoną do chleba. Chleb oczywiście upiekłam w Wielki Piątek. Prócz tego upiekłam podwójnego orzechowego mazurka na waflowym spodzie i małą drożdżową babkę z rodzynkami oraz cytrynowym lukrem. Tradycyjna jarzynowa sałatka, ćwikła z chrzanem, sos tatarski, gotowana szyneczka z Troi z Zagórza dopełniły reszty w wielkanocne śniadanie. Na ozdobę pomalowałam trzy pisanki i zrobiłam do wielkanocnego koszyczka dekorację z włóczkowym darowanym barankiem o nachmurzonej minie orzeszkowej mordki, gałązkami bukszpanu... W większym koszu zasiadł słomiany kolorowy zając, strażnik dekoracyjnych pisanek malowanych na wydmuszkach z gęsich jaj.
W Wielką Sobotę na stole spoczął kremowy obrus w białe kropki. I tak zalega na nim do dzisiejszego dnia. Nie było gości, szczególnie tych nieletnich, to i obrus jest w prawie nienaruszonym stanie.
Pierwszy dzień świąt był niespieszny, bo za oknem" rzucało żabami ", jak to mówimy, gdy pada, wieje , a korony drzew tańczą oberka. Drzewa tańczyły prawie gołe, jak święty turecki, albo odziane w skąpą bieliznę, bo delikatnie przebijają się dopiero pierwsze listki, w powijakach niewielkich pąków. Jędrek próbował wystawić nos poza drewniany taras ale szybko mu ten nos zmarzł i zrezygnował z popołudniowego świątecznego spaceru. Ja nawet się do niego nie przymierzałam. Pooglądałam, jak nigdy, ze trzy filmy na srebrnym ekranie, skończyłam jedną z książek i zabrałam się do następnej. Trochę porozmawiałam przez telefon z synową, synem, wnuczkami. Wysłałam kilka smsów do znajomych i córki. Niestety nie mogłam z nią porozmawiać,bo z rodzinką tradycyjnie byli w Bielicach, gdzie mają kłopoty z zasięgiem. Na moje sms-y odpisała, gdy na wycieczce do Kłodzka trafiła wreszcie w obszar z zasięgiem sieci komórkowej. I tak nam minął dzień pierwszy wielkiego leniuchowania.
Drugiego dnia poranek przywitał mnie pięknym słoneczkiem. Jędrek jeszcze spał snem sprawiedliwych. Wypiłam wielki kubeł kawy z mlekiem, dzierżąc książkę w ręku. Tego dnia zaplanowaliśmy tzw, przewietrzenie się i sprawdzenie postępów wiosennych wokół Polańczyka. Gdy wyjechaliśmy, słoneczko schowało się za chmury. Stojąc w kolejce na kolejnych sześciu światłach, bo trwa remont trasy Bóbrka- Polańczyk, z niepokojem obserwowaliśmy zmieniający się koloryt nieba, które z szarobłękitnego powoli stawało się grafitowe, a później stalowe. Dojechaliśmy do cypla i plaży w Polańczyku. Wyszliśmy z samochodu. Zanim doszliśmy do plaży, zaczął padać śnieg. Najpierw nieśmiało prószył, potem rozochocił się i płatki zogromniały,zgęstniały, aż zamieniły się w zawieję. Zmiataliśmy do samochodu, aż się za nami kurzyło, choć może nie bardzo kurzyło, bo wokoło zrobiło się mokro i nieprzyjemnie. Kurz został zmyty!
Nie uśmiechało nam się wracać przez sześciokrotne światła, więc pojechaliśmy w stronę Wołkowyi. A tam skręciliśmy w prawo na Górzankę i Wolę Górzańską, trasą na Baligród. Jechaliśmy w śniegu i deszczu ze śniegiem . Dopiero w pobliżu Baligrodu przestało padać. Objechaliśmy mały ryneczek z czołgiem umieszczonym w centralnym punkcie skwerku i skierowaliśmy samochód w kierunku Leska. Przez deszczowe Lesko wróciliśmy do chaty. Nie zrealizowaliśmy naszego postanowienia, bo zamiast rozprostować nogi, pochodzić, przewietrzyć się, przewietrzyliśmy głównie oczy.
Wczoraj słońce wyszło po południu. Zrobiło się weselej. Raźniej pracuje się i weselej myśli. Promienie wyganiają smutne myśli. Jeszcze, żeby chciało dać trochę ciepełka, to i przebywanie na zewnątrz chaty byłoby przyjemniejsze. Córa wróciła do Wrocławia. Jest z nią kontakt. Opowiadała nam o świątecznym odpoczynku w Bielicach. Dziś nasz średni wnuk wyjechał na szkolną wycieczkę do Krakowa.
Przed świętami po tradycyjnych życzeniach umówiłam się z kuzynką, że w maju odwiedzimy ją w Krakowie i razem pospacerujemy ulicami tego pięknego miasta. Krysia jest mi bardzo bliska. Jest częścią moich wakacyjnych nastoletnich wspomnień. Mam nadzieję, że ją nie zawiedziemy i wykroimy trochę czasu, aby zrealizować obietnicę. W święta dostałam e-maila od kuzynostwa z Belgii. Pisali, że tęsknią za spotkaniem ze mną i Jędrkiem. Chcą nas zaprosić w lipcu na swoje złote gody.Tak więc mimo wszystko ten przedświąteczny okres choć trudny, okazał się też nie do końca zły.
Dziś od rana słoneczko. Jednak robi się coraz bledsze. Na błękitne niebo napływają obłoki. Jutro prognozują deszcze. Jednak temperatura ma wzrosnąć, na co bardzo liczę. A więc wiosno nie leń się i przybywaj, by królować w Wyluzowanej. W dodatku witamy cię świeżo zrobioną przez Jędrka nową powiększoną bramą, wiodącą na górny parking.
ŁAdne te zdjęcia zrobione w słońcu, jednak kffiatuszków masz już całkiem dużo. Podziwiam ilość specjałów, które mimo covidu upichciłaś. Ja w tym roku oprócz wenezuelskiego torcika zwanego "Trzy mleka" nic więcej nie zrobiłam, córka zarządziła podróże i tak się stało, jeździliśmy i jedliśmy w restauracjach.
OdpowiedzUsuńdość spokojnie zniosłaś niefrasobliwość znajomych, przeszliście chorobę i czujecie się dobrze ale przecież mogło być inaczej. Brak słów na takie zachowanie.
Pozdrawiam serdecznie
Tak, słońce potrafi czarować i wszystko w jego promieniach jest piękniejsze. A co do znajomych, to związani są z moimi wspomnieniami naszych początków w Bieszczadach . Poznaliśmy ich w 2004 roku na wyjeździe sylwestrowym do LeGraża. I w związku z tym, że byliśmy oczarowani Bieszczadami, które wówczas były prawie puste, specyficznym ich klimatem, wracaliśmy w to miejsce po dwa razy w roku. Zdarzało nam się na nich natykać. W 2009 roku byliśmy na tej samej wycieczce na Krym, potem przyjechali na promocję mojej pierwszej książki do Koźla. Nigdy nie zaprzyjaźniliśmy się. Zbyt wiele nas dzieli, a najbardziej ich egocentryzm. W 2010 roku powstały nasze chaty. Już nie jeździliśmy do LeGraża, tylko do siebie. Po paru latach spotkaliśmy się na Sylwestra w chacie mojej siostry. Wtedy widziałam się z nimi może ze 4 godziny. Już wtedy bardzo egocentrycznie się zachowywali. Nie specjalnie liczyli się z Lucyną i innymi . Teraz zadzwonili do mojego męża, gdy byliśmy w drodze do Bóbrki. Szukali grobu wspólnego znajomego. Mówili, że mieszkają w jakimś domku kempingowym w Bieszczadach. Odwiedzili nas następnego dnia, gdy już przebywaliśmy w chacie. A resztę znasz. Wspomnę tylko, że to ludzie po studiach medycznych. Jestem gościnna i trudno mi wyprosić kogoś, kto mnie odwiedza, a o gnębiącym ich rodzinę wirusie dowiedziałam się w trakcie wizyty. W ten sposób ludzie sami się eliminują z grona znajomych, bo wizyta pozostawiła po sobie duży niesmak. Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie. Trochę zazdroszczę ( ale bez zawiści) podróży i zwiedzania, bo sama lubię poznawać świat. Baw się dobrze z rodzinką. Zostajesz tam na dłużej, czy wracasz do Polski?
Usuń"Wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka". To rzekł Alexis de Tocqueville. Ci co o tym nie pamiętają, krzywdzą i nieważne że bezwiednie.
OdpowiedzUsuńRzeczywiście w Bieszczadzie jeszcze przedwiośnie ale wiosna już tuż tuż.
Wiem, że wolność i prawa jednostki kończą się tam, gdzie zaczynają prawa i wolności innych ludzi, ale mimo wszystko w Polakach ciągle drzemie sobie iskra liberum veto...choć Polska szlachecka dawno przeminęła. Inne czasy, a mentalność jakby ta sama. Myślę, że w wypadku wirusów ludziom najbardziej brakuje empatii, króluje chęć popisania się źle rozumianą odwagą, a najbardziej chyba sztywne struktury poznawcze.
UsuńCzekam na tę obiecaną wiosnę z utęsknieniem, bo dziś znowu na zewnątrz szaro i temperatura 7 stopni w ciągu dnia. W nocy spada poniżej zera. Brrrr! Wszystko stoi w blokach startowych, a mnie potrzeba wiosny i słoneczka , jak kani dżżu.Jednak już mi w środku wiosennie, bo coraz bliżej maj! Uścicki i pozdrowienia.