środa, 1 lutego 2023

Brakło prądu i inne plagi...bieszczadzkie. Czyli nastrój zdechłego karpia.

Dziś już ostatni dzień stycznia. Co roku pierwszego stycznia mam cichą nadzieję, że rok zacznie się pomyślnie i już tym razem rok będzie naprawdę wspaniały, a tu jak na złość. Najpierw wiadomość, że moja znajoma ma kłopoty z sercem. Zdiagnozowano ją po paru dniach w szpitalu powiatowym i  zapytano, czy podda się dwóm zabiegom kardiologicznym. Z jej lakonicznych informacji wynikało, że chcą założyć elektrostymulator i bajpasy lub stenty. Ale w tzw. międzyczasie została zakażona  covidem i odesłano ją na kwarantannę domową. W domu niecierpliwie oczekiwała na koniec choroby. W końcu sukces! Szpital we Wrocławiu przyjął ją na leczenie, czyli zabiegi operacyjne. Od tego czasu mój kontakt z nią się urwał, bo w chwili przyjęcia do szpitala przestała używać telefonu komórkowego, a mój niepokój wzrósł. Druga wiadomość była równie dołująca, bo następna koleżanka wylądowała na zabiegu usunięcia dwóch przepuklin. Trzecia z kolei, ma powrót nowotworu po 18 latach remisji i właśnie dwa dni temu przeszła amputację piersi. To chyba jakiś armagedon! Na domiar złego informacje dotarły do mnie w czasie, gdy dorwała mnie jakaś infekcja wirusowa.Dziś fizycznie powoli wychodzę na prostą, ale dołujący nastrój wycofuje się wolniutko.Oby jak najszybciej zniknął!

 






 

Ostatniej niedzieli pojechaliśmy do Leska aby troszkę pogapić się na ludzi. Tu w chacie żyjemy nadal na całkowitym odludziu. Sąsiedzi dosyć daleko. Do wsi jest dobre 30 minut drogi, a wszyscy znajomi wyprowadzili się z Bóbrki. Od roku odpadła nawet krótka pogawędka z panami z ochrony tereny Orlenu, bo teraz już nie mają czego pilnować. Były ośrodek został zrównany z ziemią. Od kiedy wyjechała Stella z rodzinką, żyjemy sami. Z jednej strony jest to piękne, bo czystego powietrza mamy do woli, żyjemy w zgodzie z naturą i rytmie pór roku, mamy energię elektryczną, inne media, wygody, ale czasem chce się do ludzi. Pozostają sklepy, gdzie mieszkańcy się spotykają, czy też wyjazd do pobliskich miast. Patrząc przez okno widuję jedynie ptaki.Inne zwierzęta się pochowały, tylko przez deski tarasu przebiegnie czasami mysz, która próbuje dobrać się do ziaren, przygotowanych dla ptaków. Po sobie pozostawia ślady drobnych ząbków na worku i małe przecinki śladów nóg, na zasypanych śniegiem deskach. Śniegu jest coraz więcej, więc i lisy zaprzestały swoich spacerów po Wyluzowanej. Od dawna w pobliżu nie widziałam żadnej sarny .Nasza enklawa otoczona drzewami daje nam dużo prywatności, jednak nie można nawet obserwować przejeżdżających drogą powyżej Wyluzowanej pojedynczych samochodów, bo ich nie widać. Pod grubą warstwą śniegu poukrywały się inne zwierzęta.




















Ale wracając do naszego wyjazdu, to na szybko łyknęliśmy po małej kawie w cukierni " Słodki domek" Ja pozostałam przy kawie, Jędrek dołożył sobie słodkie ciasto, wrzuciliśmy do puszki kwestujących z WOŚPu coroczny datek, porozmawialiśmy chwilkę z miłą panienką trzymającą puszkę i pojechaliśmy pooglądać okoliczne stacje narciarskie. Na początek w Wańkowej. To imponujący ogrom terenu do zjeżdżania. Pod stokiem knajpka, punkt gdzie sprzedają bilety, wyciąg krzesełkowy, z boku dwie taśmy ruchome wwożące początkujących narciarzy na "ośle łączki". Później pojechaliśmy drogą w prawo w kierunku Ustrzyków Dolnych i Laworty, która okazała się mniejszym wyciągiem narciarskim, niż w Wańkowej, ale i ludzi było mniej. Tam  były tłumy, a tu dużo spokojniej. Na koniec pozostała nam Gromada w samych Ustrzykach Dolnych. Chyba jest najmniejszą stacją narciarską z tych trzech. Tam właśnie uczyły się jeździć moje wnuczki. Jula ponoć już sobie całkiem dobrze daje radę, ale Maja ciągle raczkuje. Rekonesans po stacjach narciarskich zrobiliśmy na wypadek przyjazdu wnuczek w okresie ferii zimowych, na co mamy nadzieję. 

Chciałam jeszcze opisać nasze w trzy dni, kiedy to najpierw brakło prądu, potem wrócił na 1/4 gwizdka i nic nie można było zgotować, bo kuchenka nie działała, nie działała nam też połowa instalacji.  To był czas, gdy musieliśmy się wykazać iście harcerskimi umiejętnościami, aby dać sobie dobrze radę. To był poranek po opadach bardzo mokrego śniegu, gdy wszystko stanęło. Za oknem szaro, buro, a przyświecić sobie można było tylko światełkiem, który daje  płomyk świeczki. Jednak samo oświetlenie mieszkania nie stanowi problemu.Mamy zapas świec i parę krótkich łańcuszków oświetlenia na baterię. Jędrek jeszcze spał, bo zazwyczaj wstaję pierwsza, nastawiam w zaparzarce kawę i w małym garnku gotuję owsiankę. Tym razem ta opcja nie wchodziła w grę. Zastanawiałam się, co w takiej sytuacji mogę zrobić i doszłam do wniosku, że jedyne co mi pozostaje, to sprawdzenie poziomu naładowania telefonów komórkowych i power banku, aby przynajmniej mieć świadomość na co możemy liczyć. Było dobrze! Nie chcąc wyczerpywać baterii, zamiast internetu wybrałam normalną książkę i spokojnie czekałam na Jędrka. Gdy wstał, sprawdził w informacjach rejonu energetycznego czas oczekiwania na energię, z drewutni zniósł na taras agregat prądotwórczy i  do kominka wstawił dwa wielkie polana, a na nich postawił mały garnek z wodą. Na szczęście mamy turystyczny palnik gazowy, do szybkiego rozpalania drewna w kominku i na grillu. Chwilę potrzymał płomień pod spodem garnka i po jakimś czasie...hura! Zagotował wodę.Mogliśmy zaparzyć kawę. Po śniadaniu okazało się , że prawie połowa Podkarpackiego była bez prądu z powodu awarii sieci.Przewidywano, że najwcześniej ponownie popłynie w sieci wieczorem. Śnieg był mokry i ciężki, więc łamały się gałęzie, wywracały drzewa, uszkadzając linie wysokiego napięcia. Załączony na tarasie agregat wydawał strasznie głośne dźwięki, ale mogliśmy dopompować wodę do zbiornika.Toaleta działała, mogliśmy myć ręce, mieliśmy wodę.   Na obiad zjedliśmy jakąś wcześniej zamrożoną zupę, którą znalazłam w zamrażalniku. Została odgrzana na grillu i do tego po kromce chleba. Byliśmy najedzeni. Wieczorem załączono w części instalacji energię, niestety dla kuchenki była ona za słaba. Większość oświetlenia nie działa, ale na szczęście pompy do kominka dawały radę i było ciepło. Taka sytuacja trwała trzy doby. Potem wszystko wróciło do normy, a my odetchnęliśmy z ulgą, bo wszystko działało. Nic się nie zepsuło. I przyszły refleksje, że wszystkie wynalazki ułatwiające życie oraz zmieniające jego jakość uzależniają i w pewnym momencie mogą spowodować bezradność. Np. gdy wysiądzie pompa pompująca wodę ze studni, która jest na poziomie 40 metrów, nie da się jej wyciągnąć ręcznie. Człowiek sam się zniewala, otaczając sprzętem elektrycznym i elektronicznym. Jednak trudno jest żyć jak w epoce kamienia łupanego, czy krzesanego...Tak więc i w tym wypadku wszystko ma swoją dobrą i złą stronę. Ciągle wybieramy. Tak jest z naszym życiem na stoku Kozińca z daleka od ludzi i od bliskich. Zamieniliśmy zanieczyszczone i trujące powietrze w Koźlu, które wdychaliśmy z dzieciakami, wnukami, przyjaciółmi, na świeże z daleka od nich.









A' propos bliskości dzieci, której nam tu bardzo brakuje. Powinnam napisać o dniach Babci i Dziadka, czyli naszym święcie. W dużym skrócie powiem, że jak zwykle pamiętali wszyscy. Były serdeczne telefony, pytania, kiedy wreszcie wrócimy do Koźla, bo tęsknią itd. I gdy zrobiło się nam bardzo ciepło na sercu i bardzo smutno , najstarszy wnuk opowiedział nam o swoim " nastroju zdechłego karpia". W zasadzie nazwał go dniem zdechłego karpia, w którym wszystko było nie tak, jak powinno.


 
 
Kacper jest poważnym dwudziestodwulatkiem. Ma umysł i duszę naukowca i absolutnie nie jest zabobonny, a jednak... Otóż tego dnia zaspał. Wstał lewą nogą, a gdy zorientował się, że nie zdąży na na uczelnię ważne kolokwium, to aż zazgrzytał zębami. W domu było cicho. Młodsi bracia dawno w szkole, zmęczona mama dosypiała, co zdecydowanie go zdezorientowało.Zazwyczaj krząta się rano po domu, zanim wyjdzie na swoje zajęcia. Śniadanie nigdy dla niego nie było problemem, bo zawsze je sobie sam przygotowywał, ale brakło mu poganiania przez mamę, pytań, czy czegoś nie zapomniał itd. Był śpiący, bo długo siedział nad notatkami, a ciśnienie tego dnia wyraźnie dołowało. Zaniepokojony zbudził mamę pytaniem" czemu jeszcze śpisz?". Mama otworzyła jedno oko, spojrzała na dorosłego syna ostro, fuknęła, prychnęła i odpowiedziała, " Jestem zmęczona i śpię, czy masz z tym problem?". Odwróciła się na drugi bok i szczelniej otuliła się kocem.Zdezorientowany, gryząc w pośpiechu kanapkę, bo nigdy nie wychodził z domu bez śniadania, pomruczał pod nosem jakieś swoje " a szlag jasny by to trafił!" i poszedł na przystanek. Siąpiło, było mgliście i na przystanku ani żywej duszy, za to na ławce leżał karp. Kacper przypomniał sobie wszystkie kryminały, w których ktoś komuś przysyłał w prezencie dziwne przedmioty; a to odcięty łeb konia, a to czyjeś oczy, obcięty palec... Ale o podrzuceniu zdechłego karpia nie słyszał. Bardzo długo na przystanku czekał na autobus.Kątem oka zerkał na karpia, ale ten był cichy i tylko wydawał z siebie dziwny fetor. Parę autobusów wypadło z rozkładu. Nikt inny nie podchodził do przystanku. Kacper czuł się lekko podenerwowany. Wreszcie pojechał autobus i on mógł jechać na uczelnię. Oczywiście kolokwium musiał pisać w innym terminie i tego dnia nic się mu nie udawało. Rozerwał spodnie, o mały włos nie zleciał  ze śliskich schodów, w efekcie tylko nabił sobie sińca o krawędź stopnia, wylał na siebie kawę i pokłócił się z przyjacielem. Klątwa działała! Na szczęście w drodze powrotnej został podwieziony samochodem przez tatę, więc szerokim łukiem ominął trefne miejsce. W domu mama skwitowała rewelacje syna jednym zdaniem." No cóż, tak działa komunikacja miejska, biedak się nie doczekał na autobus i zdechł". Następnego dnia Kacper śmiał się sam z siebie. Babciu, chyba mi coś na rozum padło, przecież nie jestem zabobonny, więc nie wiem co mi się stało, mówił. Od tej pory mówimy, że mamy dzień zdechłego karpia, gdy nachodzi nas chandra unyńska.
 
 

 
 




6 komentarzy:

  1. Mimo niewesołych zdarzeń przeczytałam post i końcowy smaczek rozbawił mnie bardzo, dzień zdechłego karpia, świetne określenie i bardzo uzasadnione, czasami tak bywa a potem wszystko wraca do normym tylko życzyć sobie, że koleżanki wyjdą z choróbsk, takie wiadomości o chorobach też do mnie docierają, czyżby nasze lata są wytłumaczeniem takich zdarzeń w naszych otoczeniach? chyba tak....póki co trzeba korzystać życia...Sliczną zimę masz i w karmniku ptaszki, można nimi cieszyć oczy. We dwoje i brak prądu niestraszny.
    Tez zajęta jestem stokami narciarskimi, moje wnuczki portugalskie zjeżdżają do Polski...Oby przetrwał śnieg. Ściskam Was serdecznie i trzymajcie się.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, zima tu piękna, choć dużo trudniejsze życie.Szczególnie , gdy człek na grzbiecie dużo dekad nosi. Gdyby nie zdrowie, to wydawałoby się, że można góry przenosić. Ja już chyba tylko krecie kopczyki ,ha,ha...Syn wczoraj mi potwierdził, że przywiezie Jule i Maję po 20 lutego. Tylko tydzień będą u nas, ale i to dobre, bo bardzo za nimi tęsknimy. Czeka mnie więc basen i inne tego typu atrakcje. Oby w tym czasie był śnieg. Później jedziemy z nimi do Koźla. Baw się ze swoimi wnukami dobrze. Zdrowia Ci życzę. Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  2. Niby człowiek cieszy się ta zimą, a jednak z obawą ją wita, bo oprócz bajkowych widoków przynosi i różne niespodzianki; widzę, że chyba Wasz namiot foliowy też doznał urazu, po poprzednich latach, kiedy to rurki tunelu łamały się pod ciężarem śniegu, zdejmujemy na zimę folię i dzięki temu śpimy spokojnie, jak pada śnieg. Powiem Ci Bożenko, że sama po jesiennym przechorowaniu czuję się nieszczególnie, sił i pary w płucach brakuje, a może rzeczywiście to kwestia wieku; wczoraj przywoziłam drewno na taczkach pod dom, przy okazji spadł mi na stopę ciężki klocek, no i uraz gotowy, wieczorem chodzić nie mogłam, dopiero okład na noc z kwaśnej wody jakby pomógł:-) nawet straciłam zapał do nart, obawy jakby większe, i zimno mi, zatem sprzęt pokrywa się kurzem, wcale mnie nie rajcując. Współczuję koleżankom, może będzie dobrze, tak się człowiek karmi nadzieją; napisała mi ostatnio w komentarzu M., że stare sady chylą się coraz niżej, jak i ludzie, umieranie to normalna rzecz ... to wszystko prawda, ale ciężko pogodzić się z odchodzeniem. Masz śliczną firaneczkę z wiatrakami, pewnie ręczna robota, takie rzeczy przyciągają mój wzrok:-) pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak pisałam w dużo wcześniejszym poście, pierwsze śnieżyce tak go załatwiły. W tym czasie byliśmy w Koźlu. Wróciliśmy, aby ujrzeć obraz zniszczenia. Szkoda, ale już kupiliśmy nowy namiot i czeka w pudle na wiosnę. Wieści od dwóch koleżanek pomyślne, ale trzecia się nie odzywa, za to u nas trochę zdrowotnych zawirowań. W takich momentach doskwiera mi brak możliwości szybkiego kontaktu z naszymi lekarzami na Śląsku. Czuję się trochę spętana i bezradna. Tam mam szybką komunikację miejską lub swój samochodzik. Tu wprawdzie mamy auto, ale tylko Jędrek go prowadzi, bo to automat. A ja się boję tego"potwora". Gdy coś dzieje się mojemu mężowi, nie jestem w stanie go nigdzie przetransportować. W lecie może bym się odważyła, gdyby nas przypiliło. Odganiam takie katastroficzne myśli i teraz czekam na wnuczki. Pozdrawiam serdecznie, zdrowia życzę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja w chatcie na skraju często miałam takie przerwy w zasilaniu ee ale traktowałam to jako odmianę i przygodę. Wodę przez całą zimę nosiłam w wiadrach z potoku, toaleta to sławojka, kuchnia na piecyku, zapas drewna przy ścianie chatty. No i to czyste, pachnące powietrze. No ale ja tam bywałam zimą na kilka dni tylko, jak mi się zaczynały nudzić survivalowe warunki wracałam do luksusów. Przepiękne zdjęcia drzew w bieli, dla takich widoków warto znosić drobne niedogodności.

    OdpowiedzUsuń
  5. Witaj Krysiu, podziwiam to Twoje noszenie wody z potoku, a sławojka na wietrzyku to hardcorowy wyczyn. Jako nastolatka przyjaźniłam się z dziewczyną, której rodzina mieszkała na obrzeżach miasta w jakimś poniemieckim starym domu .Mieszkały tu trzy rodziny, każda na innej kondygnacji. Dom był dwupiętrowy. W mieszkaniach nie było kanalizacji i wody, która była na korytarzu. W żadnym z mieszkań nie było łazienki. Do kuchni wodę przynosiło się ze zbiorczego zlewu i tam też ją wylewano. Ubikacje były na podwórku. W nocy było w nich ciemno. Przed maturą czasem u niej nocowałam i wspólnie uczyłyśmy się. Ale zimą poranne i wieczorne korzystanie z toalety było tam nie lada wyczynem, a jeszcze wtedy zawsze było mi ciepło. Nawet zimą. Mieszkanie ogrzewał jeden piec kaflowy i uwielbiałam wieczorny mrok, gdy odpoczywałyśmy zmęczone nauką i wpatrywałyśmy się w ogień. Za to w kuchni było bardzo zimno, a temperatura podnosiła się tam jedynie w trakcie gotowania obiadu. W swoim rodzinnym domu tego nie doświadczałam. Odkąd pamiętam, w naszym mieszkaniu było centralne ogrzewanie, kafelkowana łazienka, ciepła woda grzana przez piecyk gazowy, wielka wanna i inne udogodnienia cywilizacyjne. Ale niedzielne odwiedziny u przyjaciółki, u której czasem spałam z soboty na niedzielę, miały swój urok. I jakoś mi trudniejsze warunki nie przeszkadzały. Nie widziałam w nich nic gorszego, tylko coś innego. Ale to były lata sześćdziesiąte. Teraz najbardziej może mi zimno. Z biegiem lat stałam się strasznym zmarzluchem. Pozdrawiam Cię serdecznie.

    OdpowiedzUsuń