poniedziałek, 1 sierpnia 2022

Aperitif i belgijska celebracja złotych godów.

Do Chantemelle przyjechaliśmy po godzinie 16 -stej. Beatrice i Joseph wynajęli tu salę, w której zazwyczaj urządzane są większe przyjęcia. Do sali przylega niezbędne zaplecze kuchenne i sanitariaty. Jak to powiedziałyby moje koleżanki, "jest full-wypas" . Gdy zajechaliśmy, przed salą oraz pod turystycznym płóciennym zadaszeniem kłębił się spory tłum gości. Beatrice i Joseph podbiegli do nas i serdecznie się przywitaliśmy. Życzenia, kwiaty, prezenty... i już tłumek nas wessał. Poszukaliśmy cienia pod ścianą budynku, gdzie przystanęła część starszych gości. Młodzież zdecydowanie kłębiła się pod namiotem. Nastąpiły pierwsze przywitania, prezentacje, jak to zazwyczaj w takich okolicznościach bywa. Potem poczekaliśmy na spóźnialskich, a gdy już zjechali wszyscy,  zaczęła się część oficjalna. Joseph powitał wszystkich pości, wygłosił krótką mowę dotyczącą minionych lat małżeństwa z Beatrice  i życzył wszystkim dobrej zabawy. Przyjaciel Josepha , a poza tym Jego były zięć, Jean-Klod ( córka zmarła wiele lat temu) przeczytał krótki , żartobliwy tekst dotyczący Josepha i Beatrice, którzy zastępują jego dzieciom z drugiego małżeństwa dziadka i babcię. Gdy śmiechy i oklaski umilkły, zaczął się prawdziwy aperitif, który trwał do godziny 20-stej. Starsze wnuczęta ruszyły z licznymi tacami i świetnie kelnerowały.Młodsze bawiły się na dmuchanym zamku, który rozstawiono na tyłach namiotu. Drobne przekąski, koreczki, czipsy, ciupeńkie kanapeczki, kawałeczki melona z szynką parmeńską, kawałeczki marchewki maczanej w jakiś ziołowych sosach, czy ogórka ... wjeżdżały pomiędzy gości na kolejnych tacach co kilkanaście minut. Szampan, musujące wina, mineralna woda z ziołami, słynne belgijskie piwo... czego tu nie było! Jedynym mankamentem było prażące niemiłosiernie słońce i przymus tkwienia na nogach. Dopiero około godziny dwudziestej zrobiło się troszkę chłodniej. Około 18-stej poprosiłam Jędrka o przyniesienie z sali dwóch krzeseł. Jednego dla mnie, a drugiego dla Julietty, która jest po operacji kolan i ma dwie protezy. Julietta jest uroczą, pięć lat starszą ode mnie  kuzynką Josepha ze strony ojca, czyli siostrą stryjeczną. Jest bardzo serdeczna i od dłuższego czasu mamy ze sobą kontakt przez messengera. Próbowałam sobie jakoś radzić z moją minimalną znajomością języka francuskiego i jakoś dawałam radę. Przeważnie rozumiałam, co do mnie mówią i starałam się w jak najprostszy sposób odpowiadać. W tym roku nie musiałam obciążać  Jędrka tłumaczeniem dialogów. Poczułam się pewniej i zdecydowanie lepiej się bawiłam.

Po dwudziestej dostarczono cartering,a że Joseph i Beatrice bardzo dbają o zdrowe i ekologiczne jedzenie, więc i potrawy były lekkie, smaczne oraz mało tłuste.  Wszystkich gości poproszono do wielkiej sali. Przy bufecie dyżurowali synowie i synowe Jubilatów. Kelnerowały starsze wnuki. Najmłodsze zajęły osobny stolik. A później już do godziny 24-tej trwała prawdziwa biesiada, zakończona wielkimi deskami z serami i małymi torcikami lodowymi. Lody były prawdziwym majstersztykiem. Zrobiono je w specjalnym ekologicznym gospodarstwie i jak to torciki, miały parę różnych warstw. Były paseczki delikatnej bezy, krążki przeźroczystego karmelu z sezamem i mrożony krem śmietanowo-malinowy. Muszę stwierdzić, że w swoim życiu nigdy czegoś równie delikatnego i dobrego nie jadłam. Dowiedziałam się, że głównymi organizatorami imprezy były dzieci Beatrice i Josepha. Nad kuchnią i potrawami oraz całością czuwała córka Pauline, która do końca trzymała tzw. rękę na pulsie i pilnowała, by wszystko szło sprawnie i właściwie. Wnuki przygotowały dla wszystkich gości quizy, zabawy, oraz krótki występ, a synowie i zięć oprawę artystyczną, z kolei synowe obsługę i  serwis techniczny.

 






Wyświetlano film zmontowany ze zdjęć, które powstały w trakcie związku Jubilatów. Towarzyszył im dowcipny i wzruszający tekst , opowiadający o życiu rodziny.

 




Sala udekorowana była obrazami Josepha, sznurami zdjęć, dekorację sceniczną, bo Joseph oprócz malarstwa zajmuje się pisanie prozy i poezji oraz prowadzeniem teatru amatorskiego. W ten sposób ujarzmia  męczące  go demony depresji.














 

Zmęczeni, wzruszeni i zachwyceni pożegnaliśmy wszystkich, którzy już też wolniutko zbierali się do swoich domów i pojechaliśmy z Brygitte do Habay la Vieille, wymieniając się wrażeniami i spostrzeżeniami.

4 komentarze:

  1. bezpretensjonalna, serdeczna, przyjazna , rodzinna celebracja! lody podkręciły moja wyobraźnię..Tylko ro stanie a nie siedzenie trochę by mnie zmęczyło, usiadłabym na trawie.....

    OdpowiedzUsuń
  2. Smak lodów pozostał w mojej pamięci . Mam nadzieję, że na długo. Imprezka była udana, a trawa nie nadawała się na wysiadywanie w imprezowej sukience. I dobrze, że pod ręką były dwa krzesła. Wyłamałam się z ogólnego " wystania" części zwanej aperitifem. Nie wiem, czy nie strzeliłam gafy, ale cudzoziemka może więcej. Hihi!! Za to ocaliłem nogi!

    OdpowiedzUsuń
  3. Sama nie celebruje jubileuszy, nie sprawiają mi radości te wielkie i tłumne, wolę te kameralne. Ale rozumiem i te uroczyste i gromadne, byle sprawić radość jubilatom. Podoba mi się to beztroskie siedzenie na posadzce.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mnie też się podoba taka swoboda. Niestety z powodu moich " nadpsowanych" kolan jest to dla mnie nierealne, bo usiąść, usiadłabym, ale miałabym kłopot z powstaniem. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń