W ostatnich dniach maja byliśmy w Przemyślu.W zasadzie zatrzymaliśmy się tam na jedną noc, gdyż mój ślubny nie mógł wracać do Bóbrki z powodu zabiegu na oku. Wyjazd wyskoczył całkiem niespodziewanie. Po badaniu okulistycznym okulista zadecydował, aby za parę dni przyjechał do kliniki do Przemyśla. Uprzedził, że po zabiegu nie może przez dobę kierować pojazdem, więc postanowiliśmy przenocować w hotelu. Hotel Europejski znajdował się w miarę blisko kliniki, więc zarezerwowałam pokój, aby nie mieć kłopotów z dotarciem do celu. Pogoda była niezła, więc po zabiegu zameldowaliśmy się w hotelu i postanowiliśmy pozwiedzać te rejony, których jeszcze nie znamy. Już parokrotnie zwiedzaliśmy z wnukami zamek, muzeum fajek i dzwonów, wnętrza kościołów, stare miasto, katedrę, katakumby, ale jeszcze pozostało nam wiele do zwiedzenia. Krążyliśmy więc ulicami starego miasta, a później przeszliśmy mostem Orląt Lwowskich na drugą stronę Sanu i znaleźliśmy się na Zasaniu. Zaraz za mostem znajduje się Pomnik Orląt Przemyskich upamiętniający młodych polskich obrońców miasta przed Ukraińcami i Rosjanami w latach 1918-1921. Pomnik otaczają pionowe płyty, na których umieszczono tablice upamiętniające udział Przemyślan w walce o niepodległość Polski. Pozwiedzaliśmy spacerkiem część drugą stronę nabrzeża, zrobiliśmy duże kółko i mostem Ryszarda Siwca wróciliśmy w okolice kliniki. Rozpadało się. Nie zabraliśmy ze sobą żadnych okryć ani parasoli. Zmoczeni, zmarznięci po paru godzinach dotarliśmy do hotelu. Przebrani, wykąpani zagrzebaliśmy się w pościeli. Kolacja była skromna, bo już nie chciało się nam opuszczać pokoju hotelowego. Dobrze, że obiad w Restauracji Dominikańskiej przy rynku był smaczny i syty. Następnego dnia po zjedzeniu świeżego i smacznego śniadania wyruszyliśmy na Kopiec Tatarski. Minęliśmy po drodze dwie nekropolie i podjechaliśmy na mały parking , gdzie zostawiliśmy samochód. Spacerkiem dotarliśmy na "Zniesienie - górujące nad Przemyślem wzgórze. Najbardziej znanym punktem Zniesienia jest tajemniczy Kopiec Tatarski (352 m n.p.m.), według legendy usypany przez Tatarów jako mogiła poległego w walce chana. Od wielu wieków, a może nawet tysiącleci, kopiec służył jako ważny punkt obserwacyjny w systemie obronnym Ziemi Przemyskiej. Roztacza się z niego rozległa panorama Kotliny Sandomierskiej oraz Płaskowyżu Sańsko- Dniestrzańskiego, a także Gór Sanocko-Turczańskich i Pogórza Przemyskiego w Karpatach. Z odsłoniętych fragmentów fortu roztacza się ładna panorama Przemyśla i okolic miasta. W sąsiedztwie fortu znajduje się Krzyż Zawierzenia z 2000 roku."
Słoneczko pięknie grzało, droga i widoki były piękne. Szliśmy w zielonym tunelu jasnej zieleni, rozgrzanej dopołudniowym słońcem. Wokół roznosiły się zapachy kwitnących akacji, ziół i kwiatów. Nabraliśmy więc ochoty na odwiedzenie dendrarium w Bolestraszycach. Po drodze wstąpiliśmy na mijane cmentarze. Pochodziliśmy po zacienionych alejkach, podumaliśmy odczytując co ciekawsze tabliczki na grobach i pojechaliśmy do Bolestraszyc, do dendrarium. Ogród przywitał nas kolorami, zapachami , muzyką i śpiewem, bo jakieś koło emerytów urządzało sobie w nim spotkanie z okazji Dnia Matki. Byliśmy tutaj po raz drugi. Pięknie kwitły wistarie, akacje, bzy, tulipanowce, rododendrony, azalie, irysy i inne krzewy, drzewa i kwiaty. Zachwyciła mnie stała wystawa żuków, chrząszczy i innych owadów i niesamowite, artystyczne wyroby z drucików miedzianych, do złudzenia przypominające liście i drobne owocniki drzew np. jarzębiny, żołędzi...Spacerowaliśmy wolniutko odczytując tabliczki z nazwami roślin, podziwiając kwiaty, liście, bogactwo przyrody. Aż doszliśmy do alejki ze strzałką wskazującą kierunek wolier z pawiami. Przed klatkami z rodzinką pawi byliśmy świadkami scenki rodzajowej, która mnie bardzo rozśmieszyła. Mała może pięcioletnia dziewczynka wraz z rodzicami przyglądała się tym pięknym ptakom. Było gorąco i pawie drzemały sobie w cieniu z boku klatki, zupełnie nie zwracały uwagi na obserwujących ich ludzi. Pięciolatka próbował zmusić jednego z ptaków do obudzenia się, podniesienia i rozpostarcia ogona. Niestety paw ignorował dziecko. Rodzice znudzeni czekaniem wzięli dziecko za rękę i wyprowadzili na główną alejkę. Mała była z tego niezadowolona, wyrwała dłoń i wróciła pod klatkę, wykrzywiła się ze złością do ptaka, który zupełnie ją zignorował, a dziewczynka z bezsilności wystawiła mu język, po czym uciekła. Wybuchnęliśmy śmiechem, a wtedy paw majestatycznie wstał i rozpostarł ogon. Rodzinka niestety już tego nie zobaczyła. Pół dnia spędziliśmy w tym kolorowym ogrodzie , a wieczorem wróciliśmy do chaty. Dwa dni później wyjechaliśmy do Koźla. Po drodze zatrzymaliśmy się w Tarnowie. Jest to piękne, ładnie odrestaurowane miasto.
Do Tarnowa wstąpiliśmy zupełnie przypadkowo. Przywiodła nas tu chęć zjedzenia dobrego obiadu. Tym razem nie jechaliśmy naszą normalną trasą , czyli od Sanoka bocznymi drogami do Dębicy, gdzie zazwyczaj wjeżdżamy na autostradę. Poszukując ciekawego prezentu dla Josepha i Beatrice na ich złote gody, wstąpiliśmy do Huty Szkła Artystycznego w Rymanowie. A tam zgodnie z przysłowiem " osiołkowi w żłobie dano" trudno było wybrać z bogactwa kolorowych form i piękna zaklętego w szklanych cudeńkach. Z tego powodu byliśmy tu po raz drugi, bo w międzyczasie przemyśleliśmy gruntownie nasze wybory. Krakowskim targiem zdecydowaliśmy się na jeden z wcześniej wybranych symbolicznych cudeniek w kolorze miodowym z bańkami powietrza uwięzionymi we wnętrzu. Przypuszczam, że prezent będzie pasował do ich prostego, nowoczesnego wnętrza domu.
Z Rymanowa nie opłacało nam się wracać do Sanoka, więc pojechaliśmy dalej w kierunku Tarnowa, naszą starą trasą, którą jeździliśmy przed otwarciem autostrady. W programie telewizyjnym oglądaliśmy kiedyś rewolucje Magdy Gessler w lokalu o nazwie "Żarełko i wino u Bujaka". Zainteresowało nas meni tego lokalu. Odnaleźliśmy go i sprawdziliśmy, czy rzeczywiście warte było spróbowania. Potrawy i lokal nas nie rozczarowały. Potrawy były wyśmienite. Jadłam wątróbki kacze pieczone, podawane na kisielu wiśniowym i odrobinie nalewki wiśniowej oraz doskonałą sałatkę na zimno z gotowanego buraka na kołderce śmietanowej z tartym oscypkiem i podsmażoną cebulką. Porcje były ogromne i połowę musiałam zostawić na talerzach. Jędrek jadł pierogi z gęsiny z zestawem surówek. Też miał ogromną porcję. Postanowiłam, że następnym razem spróbuję błękitnej pizzy z gruszką i serem pleśniowy, ale kiedy znowu będziemy przejeżdżać w okolicach Tarnowa, tego nie wiem. Przeważnie jeździmy autostradą i trzeba byłoby zjeżdżać z niej i nadkładać kilometrów, jednak uważam, że warto przyjechać tutaj na jednodniowy wypad turystyczny. I może uda nam się to w najbliższej przyszłości. Przy okazji poszukiwań restauracji troszkę pozwiedzaliśmy, bo żal byłoby przepuścić taką okazję. Muszę stwierdzić, że Tarnów to piękne historyczne miasto, podobno zaliczane do piętnastki najpiękniejszych miast Europy. Troszkę przypomina mi Kraków, tylko w miniaturze. Koniecznie musimy tu wrócić na dłużej. Tym razem mieliśmy bardzo mało czasu, bo chcieliśmy dojechać do Koźla przed wieczorem.
W domu byliśmy około dwudziestej. Od następnego dnia zaczął się nasz maraton. Najpierw zaliczyliśmy lekarza. Po południu miałam spotkanie ze stęsknioną przyjaciółką, a na Jędka czekał ogród. W sobotę pojechaliśmy z wnuczkami na całodzienny wypad do Pokrzywnej i Jarnołtówka. Maja i Jula bawiły się świetnie w parku linowym, w kinie 4D, na objeździe kolejką, na karuzeli...Maja zaprzyjaźniła się ze strusiami. Nadała im imiona. Wyczytała, że jaśniejsze pióra mają samiczki, a ciemniejsze samce i tak ptaki dowiedziały się, że jeden jest Kasią, drugi Anią, Trzeci Frankiem, a czwarty Jankiem. Po wyjściu z Rosenau, bo tak nazwano ten park atrakcji pojechaliśmy na obiadek do pizzerni w Jarnołtówku na prawdziwe, dobre włoskie jedzonko, a później najedzeni i zadowoleni przejechaliśmy przez Głuchołazy i Prudnik , aby pojechać w kierunku Zamku w Mosznej. Tam pomiędzy Moszną a Łącznikiem, w szczerym polu wybudowano zgrabną cukierenka , gdzie na wygodnych fotelikach stojących na oszklonej werandzie, przy stoliku można wypić smaczną kawę i zjeść wyśmienite desery lub ciastka. Asortyment jest szeroki, niezbyt drogi i bardzo smaczny. Po Pokrzywnej i obiedzie dziewczynki były bardzo zmęczone, więc zaraz po opuszczeniu Głuchołaz zasnęły. Były więc bardzo zdziwione, gdy obudziły się wśród pól pod kawiarenką. Jednak chętnie spałaszowały deser i pojechaliśmy do domu. Wyprawa bardzo się im podobała. O wrażeniach jedna przez drugą z wypiekami na twarzy opowiadały swoim rodzicom. To był ich spóźniony prezent z okazji Dnia Dziecka.
Od środy jesteśmy już z powrotem w chacie i Wyluzowanej. Pozostawiliśmy uporządkowany miejski ogródek, ogarnięte mieszkanie, przyjaciół i rodzinę, bo coś za coś. Kocham Koźle, nasze miejskie życie, ale równie gorąco kocham nasze miejsce na ziemi na stoku Kozińca, gdzie prowadzimy bardzo proste życie Robinsona i Piętaszka. Często czuję się tu jak Robinson na bezludnej wyspie z moim Piętaszkiem-Jędraszkiem, a może to Jędrek jest Robinsonem, a ja Piętaszkiem? Jak zwał, tak zwał! Wszystkich znajomych i przyjaciół mamy daleko, choć jednych bliżej, a innych dalej. Rankiem budzą nas koncerty ptasie, wieczorem usypiają serenady świerszczy lub słowików. Im jestem starsza, tym bardziej doceniam takie małe radości, jak piękne widoki, słoneczko, które wydobywa barwy i pieści twarz, zapachy, smaki i barwy przyrody. Coraz bardziej czuję, że jesteśmy jej częścią. Nasz warzywniak ma rozmiar troszkę większy od rozpostartego pareo, choć niedużo większy. Foliak też jest zdziebełko wyższy i dłuższy niż eskimoskie igloo, ale jest tu niepowtarzalnie, spokojnie i dobrze. Kwiaty nasze przetrwały naszą nieobecność, roślinki na podwyższonej grządce również . Pomidory w folii urosły i nie upiekły się, bo zostawiliśmy uchylone drzwi i okna. Dzisiaj plewiłam marchewkę i buraczki, przerywałam koperek. Mieliśmy więc świeży koperek do ziemniaczków. Do wody daję po parę listków mięty. Pomidory jem naprzemiennie; raz ze szczypiorkiem, a raz z bazylią. Wszystko to mam na wyciągnięcie ręki. Marna ze mnie rolniczka, czy jak mówi moja przyjaciółka Iga "bamberka". Nie mam zbyt wielu umiejętności, ale się uczę pod bystrym okiem mojego Jędraszka. I tak sobie wspólnie żyjemy, oby tak dalej!
Oj się działo u Was, i zabieg i Przemyśl ( byłam kilka już lat temu) i Bolestraszyce ( bywałam tak kilka razy) i Rymanów ( sanatorium w tym roku) i Tarnów i Koźle i znowu Wyluzowana. Ciągle w ruchum nie dopadną Was żadne choroby i kłopoty 🍀
OdpowiedzUsuńPrześliczna łączka kwietna, niektórzy musza ją siać a Wy macie podarunek od Natury
OdpowiedzUsuńMasz rację, że u nas ciągle coś się dzieje, a wydawałoby się, że życie na wsi i emeryturze to nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Nic z tych rzeczy. Wprawdzie benzyna w koszmarnych cenach, a nasze emerytury nie są z gumy i potrzeby duże. A jednak przy okazji koniecznych wyjazdów staramy się coś dodatkowo zobaczyć. Świat jest taki ciekawy i piękny. Gdybym tak wygrała w totka ( nie gram), to pewnie kupilibyśmy kampera i zaczęli zwiedzać świat. Ale nie gram, bo potem to większy problem. A tak nie mam dylematów. Hihihi!!! Musi wystarczyć to, co mamy! A bogactwo Matki Natury jest niesamowite i staram się to docenić. Dzięki za odwiedziny. Zdrówka życzę Krystynko!
UsuńA moje dziecka zeszłą jesienią kupili kamperka, niemłodego i ciągle go modernizują. Narazie jeżdżą po kraju ale już im służył i w górach i nad morzem, i w sylwestra i na majówce. Noclegi prawie za darmo a śniadanka i kolacje w uroczych miejscach.
UsuńTo jest pomysł! Przekonuję Jędrka już do tego od paru lat, ale twierdzi, że Kamper też sprawia kłopoty, bo nie wszędzie można zaparkować, pali jak smok, a kłopot z opróżnianiem zbiornika z nieczystościami, bo rzadko który parking ma miejsce do opróżniania takiego zbiornika. Myślę, że gdyby był młodszy , to łatwiej by poszło. Wszystko przede mną ! Może kiedyś....
Usuń