Tak jak pisałam w poprzednim wpisie , przed wyjazdem do Bóbrki uczestniczyłam w corocznych mikołajkach organizowanych przez nasz zespół. Tym razem nie spotkaliśmy się w sali konferencyjnej sądu, a gościnne podwoje otworzył dla nas kolega Marek. W obszernej willi pod lasem spotkaliśmy się późnym popołudniem. Atmosfera była świetna. Na spotkanie upiekłam kulebiak, który udał się wyśmienicie. Mojej synowej Karolince udało się ciasto drożdżowe ze śliwkami, a poza tym na stole stały potrawy wykonane lub zakupione przez pozostałych uczestników spotkania. A były to; śląskie makówki, ryba po grecku, śledzie, uszka, pierogi z kapustą i grzybami, piernik no i oczywiście barszcz. W związku z pandemią życzenia składaliśmy sobie na odległość , a więc nie było serdecznych uścisków, czego chyba wszystkim bardzo brakuje. Niemniej atmosfera była bardzo serdeczna. Kalambury, w trakcie których odgadywaliśmy adresata prezenciku okazały się strzałem w dziesiątkę. Śmiechu było co niemiara , a pomysły na kalambury przeróżne, bo i towarzystwo jest bardzo kreatywne. Mój kalambur rysunkowy był unikatowy i krył w sobie hasło obrazujące kolegę. Ukryłam w nim " do tańca i do różańca". A że były to dosłowne cechy uwielbiającego tańce pobożnego kolegi, a cała reszta uważała, że i do nich też pasuje opis, bo są wszechstronni. Chwilkę trwało, zanim odgadnięto do kogo należy prezent. Dopiero podpowiedź, aby hasło wziąć dosłownie, rozwiązała zagadkę.
Prezenciki były przeróżne i choć skromne, starannie dobrane do adresata. Spotkanie było świetnym i wesołym przerywnikiem w trudnym okresie pandemicznym. Gdy moja siostra wyzdrowiała i skończyła okres izolacji, zadecydowaliśmy, że czas do chaty. Z przerażeniem pomyślałam o pierwszym dniu po przyjeździe do chaty. A w zasadzie o pierwszym wieczorze. Mieliśmy wyjechać wczesnym rankiem. Niestety nie udało się. Pojechaliśmy około dziewiątej, po drodze załatwiając różne sprawy. Jedną z nich były płyty z wermikulitu do naszego kominka, bo stare popękały i zaczęły się rozsypywać. Jechaliśmy obładowani, z zapasem słoików z zakiszonym w Koźlu czerwonym barszczem, kiszoną kapustą, świeżo upieczonym chlebem, zakwasem i mnóstwem bakalii potrzebnych do kutii. Poza tym wieźliśmy ze sobą ciepłą odzież, bo wyjeżdżaliśmy jesienią, a wracaliśmy w zimowej aurze.
Chaty zastaliśmy ciche i ciemne. Drzemały wtulone w biały puch śniegu. Droga wiodąca do nich była zasypana i nie było mowy, aby nią zjechać na dolny parking, aż pod chaty. Musiał nam wystarczyć górny parking i znoszenie w dół niezliczonej ilości bagaży. Brnęłam stokiem w dół, mając śniegu po kostki. Mała latarka oświetlała miejsca, gdzie stawiałam stopy, bo bałam się skręcić chore kolano. W duchu stwierdziłam, że to bardzo niekomfortowe zejście, ale i tak przed nami było najgorsze , czyli wnętrze zimnej chaty i niepewność, czy w czasie wcześniejszych mrozów przypadkiem nie została uszkodzona instalacja wodna. O, jaka byłam niemądra, bo zapomniałam, że życie niesie przeróżne niespodzianki. We wnętrzu chaty panowała temperatura około trzech stopni. Popłynęła woda z nieuszkodzonych kranów. Jakoś w miarę szybko wnętrze zaczęło być przyjazne, bo dodatkowo użyliśmy elektrycznej dmuchawy, ale aby nie było nam zbyt dobrze, okazało się, że mamy dzikich lokatorów. Gang myszek zrobił kipisz w kuchni, łazience i hydroforni. Szczególnie zainteresował się szafkami kuchennymi i zdemolował moje przyprawy, pudełka itp. Jędrek odkrył, że gang zrobił desant ze strychu i po rurach przeszedł do kuchni i hydroforni, a także łazienki. Trucizna mumifikująca od środka myszy, a wcześniej wyłożona na strychu została wyjedzona co do okruszynki, to samo z trucizną z hydroforni. Tak więc wątpliwa niespodzianka, którą przywitała nas chata, dodała nam mnóstwo dodatkowej pracy. I przypomniała, że w chacie bezpieczne są tylko artykuły ukryte w plastykowych pudełkach. Poczuliśmy się jak legendarny król Popiel, który przed myszami starał się uciec na wieżę w Kruszwicy i tam go dopadły. Wieża stała nad Gopłem, a nasze chata stoi nad zalewem Myczkowskim. Pomyślałam, że nie polegniemy bez walki i nastawiliśmy w szafkach wszystkie łapki, którymi w tym momencie dysponowaliśmy.
Wyłapaliśmy parkę myszy, które przygotowały sobie wśród moich urządzeń kuchennych wielkie gniazdo. Na szczęście gdy je odkryliśmy, było jeszcze puste. Dziś jest czwartek i od wtorku, z przerwą na zakupy, walczymy ze skutkami mysiego napadu. Czyszczę, szoruję, piorę i wyrzucam. Ogarnęłam już większość nieporządku. Jutro jedziemy po resztę zakupów i dodatkowe plastykowe pudełka. Mamy dopięte plany świąteczne, bo córcia z rodzinką przyjeżdża dopiero 23-go. Jędrek od soboty zamierza robić kiełbasę, a we wtorek ją podwędzić. W wiatrołapie wisi dojrzewający schab. Od dziś kroję orzechy, daktyle , figi i migdały na wigilijną kutię. W środę zamierzamy kupić ryby. Później chcę zacząć pieczenie spodów do kruchych babeczek. Trzy kremy zrobię w ostatniej chwili. Myślałam, że w tym roku uda mi się z babeczkami, które są pracochłonne, jednak zostałam przegłosowana przez moich rodzinnych łasuchów. Kutia i babeczki są według nich obowiązkowe. Prezenty ogarnęłam przez internet. Najczęściej są to książki, które moja rodzina uwielbia.
Stella zamierza upiec krajankę piernikową, makowiec i pierniczki. Wspólnie polepimy uszka i pierogi. Jędrek zajmie się rybami, a zięć i młodzież ubraniem choinki. Ale to w przyszłym tygodniu. Teraz czeka mnie parę dni przygotowania chaty na przyjazd gości i zakupy! Niech moc będzie z nami!