środa, 1 sierpnia 2018

Lato w krainie deszczowców

        -- Tydzień suszarni pałacowej! -- powiedziała moja córka  do Kartonika, gdy z nudów rozrabiał, jak zając w kapuście. Nic dziwnego, że rozrabiał, bo lało już od tygodnia. Kartonik to nasz niesforny wnuczek, który naprawdę nazywa się Kornel. Mój ślubny nazwał go w ten sposób, gdy krótko po jego urodzeniu na pytanie kolegi, jak chłopczyk  ma na imię, nie mógł sobie przypomnieć i powiedział;
        -- Jak on ma na imię,  nie pamiętam, ale ja o nim mówię Kartonik!
 I tak już zostało. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale moja rodzina ma jakąś dziwną manię zamiany imion. Do członków rodziny zwracają się najczęściej obcymi imionami lub nazwami.
Kornel jest również Mańkiem, Koko... Do córki przed laty zwracałam się Kaśka, Pepe..., bo tak zaczął do niej mówić mój mąż. Z kolei ja zazwyczaj w rodzinny domu nazywana byłam Gosią, Bogdą, Dzidzią, tylko nie swoim imieniem. I tak dziwnie przechodzi to z pokolenia na pokolenie, chociaż mój mąż jest "przyżeniony", a więc , jak to mówił mój świętej pamięci teść, jest primakiem, więc w tym wypadku nie poszło po genach.
Nawet zastanawiałam się nad tym, czy takie nadawanie coraz to nowych imion nie może spowodować zaburzenia osobowości, ale szczerze mówiąc u mnie jest ok., bo kojarzy się sympatycznie. Dla najbliższych i tych z piaskownicy jestem Bogdą. Dla dalszych i poznanych w dojrzałym wieku, Bożeną. Ale o tym tylko na marginesie, bo po tak długiej nieobecności w chatoManii chciałam napisać o mojej krainie deszczowców. Spojrzałam na ostatni post i za głowę się złapałam. Byłam tu w połowie maja. Porzuciłam chaty na długo, a wcześniej też tylko na parę dni tu zaglądałam, co związane jest z moim rzadkim pobytem w chacie. No cóż, obowiązki rodzinne robią swoje. Mogę przyjeżdżać tylko wtedy, gdy mam możliwość. A w tym roku jest trudniej niż w ubiegłym, bo tata coraz starszy i słabszy, a my z siostrą również mamy różne okresy, a także wyjazdy, , remonty itp. Zatem nie rozwlekając tematu, przyjechaliśmy do chaty drugiego lipca. Chaty tonęły w wysokiej trawie, ziołach, kwiatach.... Obrazek sielski, anielski...Pstryknęłam parę fotek, bo słoneczko zachodziło, co jeszcze bardziej łechtało moją wrażliwą duszę.



Ze zdziwieniem popatrzyłam na kwaśną minę Jędrka.
        -- Ocho! Widzę, że liczysz godziny pracy przy koszeniu.
        -- Jakbyś zgadła! Oj, nie dam rady na raz. Trzeba będzie robić parę podejść. Byle nie zaczęło padać! -- powiedział.
        -- Odpukaj szybko w niemalowane! Jak będziesz "ziapać, to zaziapiesz"! -- uprzedziłam lojalnie, bo wiem, że tak dziwnie się składa, że gdy tylko czegoś bardzo się obawiam, to tak właśnie jest.
        -- Ja tylko tak ! Z troski! -- wycofał się raczkiem, ale nie odpukał. I myślę, że jednak "zaziapał"!
Córka z chłopakami przyjechała dwa dni później, gdy chata była przygotowana na ich przyjazd, a trawa w połowie działki skoszona. W sumie najważniejszy był trawnik pomiędzy chatami, bo tam głównie miał rezydować Kartonik. Zaopatrzyliśmy się też w wielki dmuchany basen, aby i starsi  mogli schłodzić się w czasie upałów. I chyba to była przysłowiowa kropka nad "i". Chyba przesadziliśmy w optymistycznym nastawieniu do lata, bo po paru dniach pięknej pogody nastała pora deszczowa. W całym kraju wrzątek, słońce jak na Lazurowym Wybrzeżu, a u nas ściana deszczu. W przerwach spod kamieni zaczęły wypełzać żmije, a ścieżka od chaty do dróżki gminnej zaczęła przypominać bagno. Tylko zieleń nabrała soczystej, sałatowej barwy, jakby to dopiero był nieśmiały maj , a nie pełnia lata. Aby wyjechać na zakupy brałam do ręki sandałki, a na nogi wkładałam plastykowe kroksy . Do drugiej ręki parasol i uważnie, aby nie poślizgnąć się i wylądować w błocku, brnęłam do samochodu. Przy bramie zostawiałam zabłocone kroksy, a w samochodzie zakładałam stosowne obuwie. W mieście aż tak bardzo nie odczuwało się skutków pluchy. Chociaż tłumy wczasowiczów plątały się pod nogami i snuły  od sklepu do sklepu. No bo co tu robić, gdy górskie szlaki rozciaprane, w pokojach hotelowych , czy pensjonatowych ciasno i nudno. Ani to na żaglówkę, ani na plażę...
Moi starsi wnukowie też mieli jakieś swoje plany. Chcieli  w góry, a także na hamak, czy do domku na drzewie. Domek wymaga już remontu, ale nie da się remontować w strugach deszczu. Widząc codziennie rano zawód w oczach wnuków, zdecydowałam się na wizytę na basenie. A tu jak nad Gangesem. Tłumy stojące w wodzie , tłumy nad basenem czyhające na miejsce na stanowiskach z bąbelkami, wolne tory. Przebrana w kostium zastanawiałam się, czy wpychać się w ten tłum, czy wycofać do szatni. Zdecydowało za mnie zwalniające się łóżko z bąbelkami. Pobąbelkowałam się około 20 minut, odpędzając od siebie myśli o tym, co w wodzie może się znajdować, bo najwięcej było mam z małymi dziećmi w gumowych kółkach. Później wskoczyłam pod prysznic i długo zmywałam z siebie " basen". Wychodząc z Delfina wszyscy zgodnie krzyknęliśmy.
        -- Nigdy więcej Gangesu!





Co rano budziliśmy się z nadzieją, że a nóż dzisiaj nie będzie padało. Kładąc się spać myśleliśmy o tym, aby rankiem zbudziły nas promyki słońca.
Kornel bawił się mokrym piaskiem pomiędzy ulewami.Gumowce stały się nieodzownym codziennym obuwiem. Bez parasola nie wychodziliśmy z chałupy. Koleżanki, siostra i syn nie wierzyli, że codziennie leje i nie możemy dosuszyć wypranej odzieży.
        -- Wpadłem na genialny pomysł. Wygoń Stellę! -- krzyknął syn do słuchawki, kiedy znowu dowiedział się, że pada lub padało albo zanosi się na deszcz.
        -- Ona jest trefna. Zaczęło padać, jak przyjechała. Skończy, gdy pojedzie!  Zresztą róbcie, jak chcecie, ja wyjeżdżam z dziewczynami do Chorwacji. Tam pogoda murowana. U nas też cały czas grzeje. W końcu mamy lato! -- roześmiał się,  chyba  złośliwie, o co raczej go do tej pory nie podejrzewałam. Pomyślałam sobie , że mi deszcz aż tak bardzo nie przeszkadza. Denerwuję się z uwagi na dzieci. Chciałabym , aby miały piękne wakacje i chciały do nas na wieś przyjeżdżać.
Lubię ich rozpieszczać  domowym chlebem, ciastami, dobrymi obiadkami. Jak to każda babcia.
Czerpię z nich dobrą energię, miłość. Myślę, że nawzajem się od siebie uczymy.
            -- Nie martw się babciu, znowu  przyjadę do Bóbrki. -- powiedział Kacper na odjezdnym. Przypuszczam, że chciał mnie pocieszyć, widząc, że martwię się słotą.
        -- Dobrze, że jest ciepło. Mogłoby być gorzej. -- pocieszałam się patrząc na słupek rtęci.
Trzeba widzieć pozytywy. Dobrze, że mamy taras i taką sporą tą chałupkę. -- mówiłam do córki.
        -- Masz rację mamo. Pani Jadzia mówiła mi, że w 1981 roku w Bieszczadach lało przez miesiąc i góry wprost spływały na drogi, do rzek , do Soliny. U nas jest troszkę lepiej.  I pojawiły się grzyby! -- przytaknęła nasza córeczka.
        -- Tata pognał z koszykiem do lasu. Będą dziś grzybki gęstowane! -- uśmiechnęłam się szeroko, bo wszyscy lubimy grzybki.
        -- Coś za coś. Nie można mieć wszystkiego! -- dodałam, myśląc o teorii pozytywnego myślenia.



W ramach pozytywów w dniu najdłuższego całkowitego zaćmienia księżyca chmury zniknęły, a w nocy oglądałyśmy idealny spektakl. Księżyc zrobił się pomarańczowy i niebo przecinały roje spadających gwiazd. Ciemności pomagały w obserwacji. Trochę nas rozpraszały przelatujące nietoperze. Niemniej przez dwie godziny upajaliśmy się poezją nieba.
Minął lipiec. Chata zrobiła się cicha. Córka i dzieci wyjechali. A aura ciągle jest mokra. To może  my jesteśmy " trefni"?


3 komentarze:

  1. My też jesteśmy trefni, nie ma dnia bez deszczu; pomidory i ogórki zżarła zaraza, drzwi nie chcą się domykać, bo spuchły z wilgoci, pranie nie schnie, grzyby rosną pod chatką ... oddaje nam za ostatnie lata suszy:-) najwięcej problemu sprawiają stare jabłonie i śliwy, ciężar owoców łamie gałęzie, do tego trzeba mieć jakiś pomysł na wykorzystanie tego urodzaju, ot! zwykłe rozterki właścicielki ziemi:-) pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Od paru dni jest cieplutko i słonecznie. Mam nadzieję, że okres deszczowy bezpowrotnie minął. Możę będzie w kratkę, bo samo słońce też nie jest wskazane. Niech wzgórza nad Soliną pozostaną zielone, a nie spłowiałe od nadmiaru słońca. Owoców w całej Polsce jest zatrzęsienie, ale na targu widziałam w sezonie czereśniowym czeresienki i po 16 zł. Ceny więc nie idą za ilością towaru. Chociaż rolnicy demonstrują, że mało im płacą . Obławiają się hurtownicy, sklepikarze... ? A w mediach straszą wzrostem cen chleba z powodu suszy ! Mam nadzieję, że mój pieczony w domu chleb aż tak bardzo nie zdrożeje. pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  3. Bożenko, wiem jak potrafi zarosnąć w czasie miesięcznej nieobecności, stępiłam noże kosiarki i prawie zatarłam silnik przy koszeniu połowy działki, reszta potrzebuje kosy spalinowej. Mnie deszcze nie znękały, spędziłam ten czas wyjazdowo.
    Pozdrawiam gorąco

    OdpowiedzUsuń