wtorek, 4 października 2016

niedzielne wypady

Pogoda podarowała nam wyjątkowo słoneczną i ciepłą niedzielę. Mimo, iż to październik, rankiem intensywnie świecące słoneczko, wygnało mnie z łóżka.
-Nie ma gnicia w piernatach! - powiedziałam w stronę męża, wychodząc z sypialni. Jędrek łypnął na mnie jednym okiem. Drugie miał zamknięte. Niewiele robił sobie z moich stanowczych stwierdzeń, gdy zamierzał dokończyć jakiś wyjątkowo interesujący sen. Przeważnie dawałam mu dospać. W końcu w niedzielne przedpołudnie człowiek ma prawo do spania ile tylko da radę i snucia się w piżamie do samego południa. Jednak tym razem w głowie miałam wizję wyjazdu. Podstępnie wykorzystałam siły przyrody, czyli rozsunęłam zasłonkę, a słoneczko już zrobiło swoje. Przezornie w kuchni przygotowałam dwie kawy. Nie myliłam się. Za chwilę potwornie ziewający małżonek zjawił się w kuchni.
- Nie masz za grosz sumienia. Padam na twarz.  -- stwierdził pomiędzy ziewnięciami.
-- O czym mówisz? Wczoraj sam zaproponowałeś niedzielny wyjazd. Podeprzyj się kawą. Wolałabym aby w domu nie zdarzył się żaden wypadek. Twoja twarz jest mi dziś bardzo potrzebna.--  wcisnęłam w dłonie Jędrka kubek z aromatycznym czarnym napojem. Za chwilę z jego oczu zaczęła znikać mgła i popatrzył na mnie całkiem bystro.
-- O, ty też dopiero wstałaś. Ale masz na głowie wronie gniazdo. - roześmiał się.
-- Nie miałam czasu na prysznic i salon fryzjerski, bo budziłam pewnego znajomego śpiocha. -- fuknęłam i  wykręciłam się na pięcie. Pomaszerowałam do łazienki.
Za godzinkę wykąpani, uczesani( to ja, bo Jędrek nie musi się czesać) i najedzeni jechaliśmy w stronę Krosna. Obserwowałam cudne jesienne widoki. Słoneczko grzało i gdyby nie te kolory, to pomyślałabym o lecie.


Po drodze mijały nas długie węże jadących w Bieszczady samochodów.  I tak dojechaliśmy do Krosna. Krążąc po jego ulicach, dotarliśmy do starego , zabytkowego centrum. Podobno miasto to kiedyś nazywano małym Krakowem. Istnieje od XIV wieku. Fortyfikacje na wzgórzu  zaczął budować Kazimierz  Wielki, a jego następcy kontynuowali jego pracę.
                                          Mnie urzekł rynek i stare kamieniczki.
Na rynku zjedliśmy pyszny obiad i zwiedziliśmy muzeum szkła. To drugie miejsce, które mnie           " wsiorpało" .


Był pokaz procesu produkcyjnego, wykonanie własnej szklanej bańki. Później obserwowaliśmy stanowisko szlifierskie, gdzie na szklanej powierzchni powstają cudne wzory.
Wszystko to było bardzo interesujące, ale dla mnie najciekawsze było zdobienie, malowanie, łączenie szkła w witraże. Mogłabym tak stać i stać i patrzeć na kolorowe cudeńka.
Wracaliśmy późnym wieczorem. Z przeciwnej strony wił się bezkresny wąż samochodów wracających z wypadu w Bieszczady. Było ciepło, prawie letnio.
 Gdy wieczorkiem odpoczywaliśmy po wycieczce, usłyszałam najpierw stukot, a później szum.
-- I na tym koniec letniej pogody ! -- powiedział Jędrek , który sprawdzał na tarasie, czy jelenie nadal koncertują. Spojrzałam na szybę. Poorana była smugami deszczowych ścieżek.
-- Każda ścieżka prowadzi do jesieni! -- stwierdziłam z żalem za słoneczną i ciepłą niedzielą.


2 komentarze:

  1. O, chwalić, chwalić takie wypady w najbliższą okolicę:-) sami też lubimy coś przy okazji powrotów nawiedzić, albo i też jako punkt docelowy, mamy natchnienie na Pogórze, potem na Roztocze, mniej jakoś w Bieszczady, bo wcześniej obłaziliśmy je dokładnie, no, chyba, że do Łopienki, tam zawsze chętnie; Krosna za bardzo nie znam, kiedyś przejazdem zabłądziliśmy do centrum, była rewitalizacja Rynku, bardzo podobała mi się zabudowa; w krośnieńskiej hucie szkła mistrzowie odlali szklaną sukienkę dla Pani kalwaryjskiej; pozdrowienia ślę słoneczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bóbrka też na razie w słońcu. Szklana sukienkę widziałam w jakimś programie tv. Piękna. Nie znam Roztocza. Wszystko przed nami. Zaczęłam we wrześniu od Zamościa. Było to expresem. Muszę wrócić . Przemyśla też nie znam. A Lopienka to moje ulubione miejsce. Jestem tu parę razy w roku.pozdrawiam

      Usuń