czwartek, 19 czerwca 2025

Sny kolorowe z "bandą misia" w tle

 

Z dużą radością przyjechaliśmy do Wyluzowanej, choć już na wstępie podróży zaczęły nas nękać dziwne zdarzenia. Ale może zacznę od początku. Otóż udało się nam wygospodarować dwa tygodnie wolnego. Taki luźny czas pomiędzy wizytami u lekarzy specjalistów. Mam dosyć szpitali, lekarzy ale nie zawsze da się tego uniknąć. W porównaniu z ubiegłym rokiem i tak obecnie mam dużo luzu, który skrzętnie wykorzystujemy na wyjazdy w Bieszczady. Tak więc spakowani, zadowoleni wyjechaliśmy na obwodnicę K-Koźla, która prowadzi do autostrady. Na wysokości zjazdu do Sławięcic, czyli ostatniej dzielnicy naszego miasta, silnik  samochodu zamilkł. Jędrek zmniejszył obroty, a w końcu zjechał w zatoczkę. Próbował ponownie uruchomić samochód. I udało się. Przejechaliśmy kolejne parę kilometrów, kiedy sytuacja powtórzyła się. Zjechaliśmy w boczną drogę prowadzącą do Ujazdu. Część drogi zajmował sprzęt rozstawiony przez ekipę remontującą drogę. W pewnej chwili jeden z robotników krzyknął do nas, że gubimy paliwo. Z duszą na ramieniu udało nam się podjechać na parking obok cmentarza i zadzwonić do warsztatu syna. Za kwadrans był na miejscu. Umiejscowił usterkę, prowizorycznie zabezpieczył. W tempie żółwia podjechaliśmy pod warsztat. Przesiedliśmy się do samochodu syna i pojechaliśmy na obiad i kawę. Po trzech godzinach samochód został naprawiony, bo wymieniono parę części i ruszyliśmy w drogę. Na miejsce zajechaliśmy około 22- giej. Jeszcze było w miarę widno. Na stoku zastaliśmy porozrzucane śmieci, wywróconą wielką beczkę z ziarnem dla ptaków, porozrzucane śmieci, które wysypały się  z wywróconych pojemników na śmieci. W Wyluzowanej  podczas naszej nieobecności grasowały zwierzęta! Patrząc na możliwości mniejszych zwierząt oceniliśmy, że nie miałyby siły aby ruszyć zamkniętą dużą beczkę. To musiało być duże zwierzę. Wykluczyliśmy niedźwiedzia, bo ogrodzenie było nienaruszone. Natomiast podejrzewamy sarny, które bez rozbiegu przesadzają bez trudu ogrodzenie. Natomiast śmiecie rozrzuciły lisy, bo dwa dni później przyłapaliśmy je na gorącym uczynku. Wczesnym rankiem pod chatą dostrzegliśmy  dwa lisy. Matka robiła rekonesans po Wyluzowanej, a maluch bawił się tym, co wpadło w jego zęby. Stwierdziliśmy, że to zorganizowana banda pod kierownictwem misia, który stoi za ogrodzeniem i korzysta z tego , co mały lisek wyniesie za ogrodzenie. Sarny wywracają beczki i duże kosze na śmieci, lisy rozrywają worki, a z wysypanego ziarna korzystają sarny i okoliczne ptaki. Bonusem dla saren jest świeża trawa, bo od dawna niekoszony stok jest spiżarnią wszelkich ziół , koniczyny i trawy.   















W Wyluzowanej jesteśmy już ponad tydzień. Pomidory zostały doglądnięte,zadbane,  na podwyższonej grządce Jędrek posadził ogórki. Ślimaki atakują młodą sałatę, którą zjadamy z wielkim smakiem. Widać tak samo dobrze smakuje nam, jak i ślimakom. Pogoda ustabilizowała się, a słupek rtęci poszedł do góry. Poranki zaczynamy kawą , którą po śniadaniu wypijamy na tarasie, słuchając porannych ptasich plotek. Pachną skoszone zioła. Delektuję się barwami i śledzę przemianę wiosny w lato. Drzewa już mają pełniejsze fryzury,  a zieleń pogłębiła się. Wysokie trawy kołyszą się i połyskują srebrzyście na rozległych łąkach. Kwitną kolory kwiatów. Nocą na granat nieba wysypują się  całe kosze gwiazd. Kolorowe sny wylegują się  na naszych poduszkach. Przez uchylone okno wpływa zapach kwitnącego na stoku jaśminu. Odpoczywam. Staram się nie pamiętać o zasłyszanych lub przeczytanych wiadomościach, choć nie zawsze udaje mi się odgonić natrętne myśli, które przynoszą ciężar niepokoju.Usilnie staram się, by choć tutaj była nasze przestrzeń spokoju, urody świata   przyjaznej kolorowym marzeniom sennym. 



W ubiegłą niedzielę pojechaliśmy na tradycyjną "mini wycieczkę w nieznane" Tradycyjnie kierunek wybraliśmy przeciwny do Bieszczadów, bo był najazd turystów na Lesko, Solinę, Polańczyk. Pojechaliśmy w Góry Słonne  Przejechaliśmy trasę najdłuższych w Polsce serpentyn i w Tyrawie Wołowskiej skręciliśmy w stronę Mrzygłodu. Tym razem trafiliśmy pod cerkiewkę w Siemuszowej z 1841 roku. Podobno w środku znajduje się ikonostas , a ściany babińca pokrywa polichromia. Szkoda, że cerkiewka była zamknięta i musiał nam wystarczyć spacer wokół i podziwianie pięknego otoczenia. Musimy tu jeszcze kiedyś  wrócić , aby obejrzeć zabytkowe wnętrze. 



A to moje sny kolorowe. Trochę bajkowe, trochę jarmarczne, ale na przekór  niezbyt wesołej rzeczywistości. Czasem właśnie takie kolorowe mazanie pędzlem odgania ode mnie czarne chmury niechcianych, przerażających myśli. 

 

środa, 4 czerwca 2025

Majowe powroty i spotkania

Po krótkim pobycie w krainie bieszczadzkiego mokrego i zimnego piękna przyszedł czas na powrót na Opolszczyznę. Chaty pożegnały nas kokieteryjnie, bo zajaśniały ceglanymi dachówkami. Jeszcze trochę wilgotne od męczących deszczy,  wyzierały spośród soczystej sałatowej zieleni, przepraszająco mrugając taflami okien .  A bieszczadzka pogoda złośliwie puszczała na drogę zajączki promyków dawno wyczekiwanego przez nas słoneczka. Po błękitnym niebie snuły się leniwie kłębiaste obłoki. Bieszczady wyraźnie dawały nam do zrozumienia, że cierpliwość popłaca. 
-- O nie! Nie nabierzecie mnie na swoje sztuczki! Za chwilę pewnie lunie deszcz, a mizerna temperatura jeszcze bardziej opadnie.Ja nie piszę się na takie warunki. To wytłumaczalne w listopadzie, ale nie pod koniec maja! Do zobaczenia , gdy przejdą wiosenne dąsy! -- krzyknęłam w dół stoku do wiosny, zalewu, szumiącej czupryny Berda i zmarzniętych aniołów.  I nie myliłam się, bo dojeżdżając do Leska, w bocznym lusterku, za sobą zobaczyłam nadciągające ze wschodu czarny, gruby kożuch deszczowych chmur. 
-- I dobrze! -- W moich myślach  wykiełkowało ziarenko złości. 
-- A kiście się nadal w tym zimnym i mokrym sosie mgieł. My podziękujemy! Jedziemy się trochę zagrzać do Koźla. -- mruknęłam cicho do siebie, aby nie rozpraszać kierującego naszym samochodem Jędrka. I tak się stało! W Koźlu temperatura była dużo wyższa, a słoneczko częściej zaglądało w nasze okna. Jakbyśmy trafili do innej strefy klimatycznej i tak jest chyba do tej pory, bo w Koźlu na temperaturę nie narzekam. Parę dni było wręcz upalnych. 
Kozielski ogród przywitał nas gąszczem kwiatów, a nawet czerwieniejącymi się truskaweczkami oraz wysypem ogrodowych poziomek. W Koźlu spędziłam Dzień Matki. Tradycyjnie dostałam przepiękny bukiet i życzenia .
 

Pokłosiem naszej mokrej bieszczadzkiej przygody jest ten obraz. "Nasz deszczowy maj w chacie". Zawsze pisanie i malowanie pomaga mi przetrwać moje gorsze życiowe chwile, czy też kaprysy aury. Gdy wena ma mnie w nosie lub ma leniwszy okres, przerzucam się na czytanie. Uważam, że książki to jeden z najwspanialszych wynalazków ludzkości. Pozostawiają wielki margines dla własnej wyobraźni. Można samemu kreować postacie, dopasowywać do naszych wyobrażeń, czy gustów. Czytanie to świetna i wciągająca  rozrywka. Obecnie czytam piękną książkę " Tam gdzie kwitną cytryny" o paru pokoleniach włoskich kobiet. W chacie, jak pisałam,  w ostatnim okresie przeczytałam " Zraniony stół" o Fridzie Kalo i trochę lżej było mi na duszy. 
 
 
Teraz w Koźlu mamy wiele różnych spraw do załatwienia. Jedne są milsze, drugie trudniejsze.Część spraw jest urzędowych, a część prywatnych. A przede wszystkim mam trochę miłych spotkań. Do takich należy całe popołudnie spędzone ze starszą wnuczką; na lodach i pogaduchach w naszej ulubionej cukierni, oraz sobotni obiad w restauracji Nasz dworek w Dziergowicach, gdzie jest świetne jedzenie. Wszystko to w ramach prezentu z okazji Dnia dziecka. Młodsza wnuczka odmówiła wspólnego spotkania, bowiem przechodzi obecnie trudny czas dojrzewania i czasami ma taki nastrój jak ten maj bieszczadzki. W związku z faktem, że była obrażona na starszą siostrę, a przy okazji na cały świat,  zrezygnowała ze wspólnego wypadu na lody i obiad. Zadowoliła się prezentem, po który musiała przyjść sama. Spędziła więc z nami popołudnie trzy dni później. Rozmawiałyśmy przy truskawkach ze śmietaną na naszym domowym tarasie. Inne spotkanie odbyło się w ubiegłym tygodniu w  kawiarni. Byłyśmy we trzy z moimi serdecznymi przyjaciółkami. Jedna z nich następnego dnia wyjeżdżała z mężem do Włoch i zakomunikowała nam, że wraca do K-Koźla już po moim wyjeździe, a więc przez dłuższy okres nie będziemy się widziały. Ten argument ostatecznie przyklepał termin. I było jak zwykle wesoło oraz bardzo miło. Długoletnia przyjaźń jest czymś wyjątkowym i wymaga stałej pielęgnacji, aby nie zardzewiała. I chyba wszystkie trzy o to dbamy. 
Do kolejnego spotkania doszło w ubiegłą niedzielę we Wrocławiu. Było to spotkanie z koleżankami z mojej szkoły średniej. Wiele lat nie utrzymywałyśmy ze sobą kontaktu. Pierwszy raz spotkałyśmy się wspólnie 1996 roku na zjeździe absolwentów. Od tego czasu co parę lat widzimy się. W 2019 roku gościliśmy je w naszej chacie w Bieszczadach. Minęło 6 lat i znowu zapragnęłyśmy się spotkać. Niestety starzejemy się, dochodzą choroby. W ostatniej chwili ze spotkania musiała zrezygnować jedna z nas, bo w przeddzień trafiła do szpitala. Druga w tym terminie otrzymała miejsce w sanatorium , gdzieś na wyspie na Morzu Północnym., a dwie inne z powodu przewlekłej choroby nie były w stanie dotrzeć do Wrocławia. Spotkaliśmy się więc w cztery pary, czyli cztery koleżanki i ich mężowie. Spędziliśmy cudny dzień we Wrocławiu. Kocham to miasto , które ma wiele zabytków i cudów architektonicznych, ponad sto mostów i bardzo młodą duszę. Za każdym razem pobyt w nim dodaje mi mnóstwo pozytywnej energii. Tym razem energia była podwójna, bo doszła  energia serdecznej atmosfery spotkania.