

Wiosna w tym roku jest dla nas łaskawa i nie szczędzi słoneczka. W kozielskim ogródku króluje błękit, fiolet i kolor lawendowy. Majowa zieleń otulona słodkim zapachem wisterii i bzu dopełnia skojarzenie z rajem. Niedługo do tych dominujących teraz zapachów dołączy słodka woń konwalii, których mnóstwo rośnie pod murkiem tarasu. Jesteśmy w naszym malutkim lokalnym raju ogrodowym. Siedzę na tarasie otoczona majową zielenią. Na trawniku skacze młody kos. Niedawno musiał opuścić gniazdo. Być może wykluł się w jednym z gniazd misternie uwitych w gąszczu liści bluszczu, gęsto obrastającego nasz garaż. A może jego żłobek mieścił się w bluszczu porastającym ścianę wielkiego magazynu Gai, która przylega do naszego ogródka, a dla kosów jest istnym wieżowcem wielomieszkaniowym. Od wczesnej wiosny obserwowałam wzmożony ruch kandydatów na skrzydlatych rodziców, którzy niewzmożenie transportowali budulec na przyszłe alkowy i dziecięce sypialnie. W ogródku na młode, niedoświadczone ptaki czyhają liczne niebezpieczeństwa. Do jednych z nich należą skradające się koty sąsiadów, które są niezłymi myśliwymi i nie tylko zadowalają się myszami, których wokoło nie brakuje. Od czasu do czasu mają chętkę na ptaszka. Ale może ten ptasi kawaler wykluł się pod szczęśliwą gwiazdą i uda mu się dożyć ptasiego sędziwego wieku? Póki co, wesoło skacze po świeżo skoszonym trawniku i od czasu do czasu coś wydziobuje spomiędzy skoszonej trawy. Nie ma świadomości niebezpieczeństw, długości życia, nie przewiduje, żyje tu i teraz. A może bierze życie takim, jakie w istocie jest i wie, że śmierć jest częścią życia.Tak jak i jego poczęcie w zarodku jajka, otulonym żółtkiem i białkiem oraz cieniutką skorupką, która jest delikatna jak szlachetna porcelana i jak ona ma swój niepowtarzalny kolor i deseń przynależny tylko danem rodzajowi i gatunkowi.
Od wczesnej wiosny ogród rozbrzmiewa ptasimi ploteczkami, które wzmagają się o poranku, potem nieznacznie milkną , aby ze zdwojoną siłą zabrzmieć wieczorem, przed zapadnięciem zmroku. Zawsze wyobrażałam sobie, że rankiem ptaki wyśpiewują sobie opowieści o ptasich snach, a wieczorem streszczają przebieg dnia lub oplotkowują sąsiadów. Dawno temu, w okresie, gdy studiowałam, najgorętszy czas przygotowań do egzaminów semestru letniego przypadał w maju i czerwcu. Gdy przyjeżdżałam do domu, uczyłam się w cieniu pod krzakiem świdośliwy. Na przeciw tego krzaka rósł wielki grab i to na nim odbywał się wieczorny sejmik wróbli. Wydawało mi się, że w przeciągu paru minut na wielki grab przylatywały ptaki z całej okolicy, tak ich było dużo. I robiły wielki rejwach. Następnie toczyły się ptasie kłótnie, jak w prawdziwym sejmie. Jedne starały się przećwierkiwać drugie, niektóre nawet skakały sobie do oczu, z takim wigorem, że aż czasami w powietrzu unosił się puch i drobne piórka Minęło wiele lat. Zdałam egzaminy, później pozdawały swoje egzaminy moje dzieci. Trochę zaszło zmian w przyrodzie. I choć nadal sejmikowe drzewo rośnie w rogu ogrodu, ptaki zniknęły. I to dla mnie całkiem niepostrzeżenie. Pewnej wiosny po prostu zauważyłam, że już zmierzch nie poprzedza ptasia sesja plenarna. Rzadko teraz widuję w miastach wróble. Zmienia się klimat, wzrasta degradacja planety i zmienia się przyroda w całej Polsce. My, istoty żyjące na naszej planecie też się zmieniamy. I tak jest też z ludźmi. Dzisiaj, wracając z małej samochodowej wycieczki usłyszałam w wiadomościach, że po raz kolejny jeden z pacjentów potraktował agresywnie personel szpitala, a parę dni wcześniej lekarz został wielokrotnie ugodzony nożem i zmarł na stole operacyjnym, podczas akcji ratowania mu życia. Chyba przestaję rozumieć współczesnych ludzi. Szokuje mnie ogromna agresja, którą odznacza się wielu ludzi, postawione na głowie wartości, amnezja historyczna całych grup społecznych, ba, całych narodów. Czyżby zmiana klimatu niosła za sobą demencję ludzkości i to bez względu na grupę wiekową? A może degradacja środowiska niesie za sobą tak wielkie zmiany genetyczne, że następuje deformacja ich mózgów? Bo jak inaczej można tłumaczyć, że naród, który poniósł największe w trakcie II wojny światowej straty, zapłacił taki wielką ofiarę w ilości zabitych, sam jest agresorem i wysyła swoje dzieci na śmierć? I właśnie o tym i podobnych sprawach myślę sobie siedząc w raju i co chwilę spoglądając w błękit nieba. I życzę sobie, abym tak mogła zawsze spokojnie, bez lęku, leniwie obserwować wolniutko płynące obłoczki i doszukiwać się w nich jedynie kształtów zwierząt i ludzi, a nie rakiet, czy śmiercionośnych dronów.

Dzisiaj na YouTube wysłuchałam jednej z wielu mądrych rozmów z psychologiem, psychoterapeutą panią Ewą Woydyłło-Osiatyńską na temat szczęścia i tego, że człowiek sam w sobie to szczęście "produkuje". Że można się nauczyć odczuwania szczęścia, a wychowanie szczęśliwego dziecka może być tylko wtedy, gdy dziecko wychowywane jest przez szczęśliwych rodziców. W rozmowie poruszono temat zmian, jakie zafundowało sobie polskie współczesne społeczeństwo jeśli chodzi o hermetyczność wychowawczą rodzin, szczególnie w niektórych środowiskach. Rozmowa dotyczyła wielu aspektów życia społecznego, a także tego, że są europejskie państwa, gdzie mądrze rozłożono wychowanie pomiędzy szkołę, lokalne grupy społeczne, a rodzinę.
Piszę w tej chwili o tym, bo wcześniej wspomniałam o zmianach w przyrodzie, jakie zauważyłam na swoim małych ogródku. A także w zmianach dot życia społecznego. Koźle jest moim miastem, które kocham, bo się tutaj urodziłam i wychowałam. Mam dla niego niesamowity sentyment. I takim samym sentymentem darzę region i jego społeczność. Moi rodzice pojawili się w tym mieście niedługo po zakończeniu II wojny światowej. Nie pochodzą ze Śląska, a z innych regionów Polski. Jako nastolatka nasłuchałam się opowieści o miejscach, skąd pochodzili oni i nasza rodzina. Babcia po kądzieli do końca życia tęskniła za swoim ukochanym Lwowem, w którym spędziła dużą część swojego życia. Nigdy nie chciała być mieszkanką małego miasteczka.Jej życie ułożyło się inaczej. Ja marzyłam o możliwościach dużego miasta, o bogatych bibliotekach, szerokich ulicach, teatrach, operze, filharmonii. Myślałam, że po studiach zamieszkam we Wrocławiu, mieście w którym studiowałam. Stało się inaczej, bo dokonałam takiego wyboru, kierując się sercem. Nigdy tego nie żałowałam, bo wychowywanie dzieci w małym miasteczku jest zdecydowanie łatwiejsze i bezpieczniejsze, niż w wielkim mieście. Tak jak i mnie wychowywała szczęśliwa rodzina oraz całe otoczenie sąsiedzkie, tak samo wychowywały się moje dzieci, których sąsiedzi pouczali, gdy zapomniały się przywitać, kogoś pozdrowić, czy za bardzo łobuzowały w chwili, gdy to nie ja lub moja rodzina miały je na oku. Na małym willowym osiedlu znaliśmy się wszyscy. Wiedzieliśmy czego po kimś można się spodziewać, ale o wszystkie sąsiedzkie dzieci dbaliśmy jednakowo. Gdy przychodziły święta, robiąc wypieki myślałam o dzieciakach z sąsiedztwa. W oszklonym wiatrołapie na parapety wystawiałam tace z babeczkami z kremem, których przygotowywałam ponad setkę i bawiący się z moimi dziećmi koledzy i koleżanki wiedziały, że mogą wejść i poczęstować się. Gdy byłam w pracy, sąsiadka pilnowała, by mojemu synowi, który bawił się z jej synem, nie wpadły do głowy szalone pomysły. Zwracała dzieciom uwagę, gdy zauważyła, że zabawa zaczyna być niebezpieczna, wołała do domu, gdy padał deszcz. Gdy przychodzili do moich dzieci koledzy i koleżanki momentalnie stawały się dziećmi pod mim nadzorem. Po prostu naturalnie byłam za nie odpowiedzialna. W szkole podstawowej wychowawczyni niczym prawdziwa babcia dzieciaki nie tylko uczyła, ale i wychowywała i rzadko musiała prosić rodziców o pomoc i interwencję. Poza tym w tym czasie rodzice sami garnęli się, aby pomóc jej w opiece nad uczniami na wycieczkach lub wyjazdach. I nie słyszałam, aby ktoś z rodziców miał o to pretensje, że w szkole dzieci były również wychowywane. Nieraz zastanawiałam się, dlaczego teraz jest inaczej. Mam wnuka i dwie wnuczki w wieku szkolnym. Znam realia funkcjonowania współczesnej szkoły i z jednej strony roszczeniową postawę rodziców, a z drugiej "wymiksowanie" się szkoły z jej wychowawczej roli. Wydaje mi się , że to jest dziwny paradoks naszych czasów, gdy rodzice zbyt hermetycznie traktują swoją wychowawczą rolę, a z drugiej strony na wychowanie dzieci brak im czasu, bo życiem rządzi pogoń za pomnażaniem dóbr materialnych. Wcześniej w Koźlu żadne dziecko nie było anonimowe i dorośli w większości dbali, aby nic złego w ich otoczeniu nikomu się nie przydarzyło. Może dlatego tak kocham moje miasto, bo zawsze czułam się w nim bezpieczna. I jakoś nigdy nie dopadło mnie poczucie wstydu, że właśnie jestem taka małomiasteczkowa.
 |
|
|
Kożle otoczone jest parkiem z bardzo starym drzewostanem. Królują tu dęby.
Ale są i inne rośliny. Spacer parkiem to prawdziwy relaks.
I jak tu nie zachwycać się takimi starymi cudeńkami..