





Ostatnio często gubię światło
a potem długo szukam w codzienności
przesiewam dnie przez sito samotności
może znajdę choć okruch
próbuję wytropić ślad
w tańcu dłoni z żelazkiem
posuwistym jak krok poloneza
złapać promyk słońca w dziurawe dłonie
jak piłkę w grze w dwa ognie
a chociażby dotknąć jak w berku
gdy gram z dobrymi i złymi chwilami
usłyszeć w symfonii bulgoczącej zupy
w szeleście żagli prania na sznurze
poczuć w cierpkim zapachu ściętej trawy
mały promyczek , bladą poświatę...
bo w ciemności nie potrafię
chodzić po linie
Ten wiersz napisałam 14 czerwca 2024r. I tak w wielkim skrócie mogłabym zatytułować miniony rok.
Większość roku czułam się tak, jakby mi ktoś zgasił światło i kazał chodzić po linie .A ja z całych sił nie chciałam mentalnie z niej spaść. I przez większość roku łapałam się różnych sposobów, aby nie spaść.Musiałam nauczyć się podchodzić do choroby ,jako coś wpisanego w życie człowieka. Powiedziałam sobie; tak to teraz twoje życie. Jest takie jakie jest. Innego nie masz, więc możesz go spędzić na topieniu się we łzach i histerii, ale możesz też wykorzystać każdą chwilę i po prostu żyć, jak w tej chwili możesz. I chyba mi to pomogło. Nie będę wracać do tych trudnych momentów, bo sobie psychicznie z nimi jakoś poradziłam. Chciałabym tylko zapisać te chwile, które pomagały w utrzymaniu się na linie. I odtwarzam je teraz z fotek, które zrobiłam, lub ktoś z bliskich machnął, aby pozostały choć w pamięci aparatu fotograficznego.
Styczeń 2024
W Lutym mój drugi wnuk miał studniówkę, a ja przed pobytem w szpitalu spotkałam się w kawiarni z moimi dwiema przyjaciółkami.
Marzec upłynął mi w wielkim chaosie na zewnątrz i wewnątrz. Biegałam po przychodniach, lekarzach, badaniach. Próbowałam złapać równowagę wewnętrzną marząc o długim wyjeździe nad morze,co było niemożliwe, a więc musiałam sobie namalować plażę.
W kwietniu udało się nam wyrwać na parę dni do chaty Po drodze wstąpiliśmy na takie piękne tulipanowe pole.
Przyszedł sierpień , a z nim codzienne wyjazdy na zabiegi do Wrocławia ( dziennie po 250 km). Upał, stresy, korki na autostradzie i zmieniająca swoje lokum klinika. W sumie jeździliśmy do niej 3 razy w tygodniu przez 2 miesiące z dwukrotną kilkunastodniową przerwą. W połowie września byłam zmęczona jazdami, brakiem poprawy i normalnymi kłopotami , z którymi spotykają się ludzie poważnie chorujący. Te małe przerywniki dodawały mi energii, a także siłę dawało niesamowite wsparcie mojego męża, córki, syna i ich partnera i partnerki oraz moich przyjaciół. Staraliśmy się do zaistniałej sytuacji podchodzić zadaniowo, a nie histerycznie. Na ile mogłam żyłam normalnie i mało kto wiedział, że choruję. Nadal do tego w ten sposób podchodzę. Gdy zobaczyłam, że zabiegi tylko przyhamowały tempo, a nie wyleczyły chorobę, to poszukałam innego sposobu leczenia i innej placówki. Moje leczenie powinno skończyć się w połowie marca. Już widzę kolosalną różnicę w moim funkcjonowaniu. Badanie tk w połowie marca powinno to potwierdzić.
Wracając do moich małych promyczków to druga połowa września to był nasz wyjazd do chaty. Oraz wyjazd trzydniowy do Lublina, gdzie Jędrek miał spotkanie z wybitnym okulistą.
Nabrałam sił, aby lżej było po przyjeździe biegać do lekarzy, na badania kontrolne i przygotowujące do brachyterapii. Dwudziestego miałam ostatnią przymiarkę w instytucie specjalnie dla mnie przygotowanego podajnika naświetlań miejscowych. I pojechaliśmy przygotować święta w chacie w Bieszczadach.
Nowy Rok spędziliśmy z dziećmi i wnukami. Mój nowy rok rozpocznie się po badaniach w połowie marca.Tak więc szybko nadrobiłam blogowe zaległości. No, prawie nadrobiłam. Teraz ze spokojnym sumieniem mogę w przyszłości przejść do nowej części mojego bloga; chatoMania do dumania.