poniedziałek, 3 marca 2025

Wiosna już w powijakach.

 



 
 
Na zdjęciach są moje dwa ogrody, dwa światy, które budzi do życia wczesnowiosenne słońce. Po zimie ziemia odradza się. Przyroda ponownie próbuje podjąć trud wejścia w kolejną fazę rozwoju, następną, piękną  porę roku. 
 
Dzisiaj już trzeci marca. Jędrek przedwczoraj wrócił z Bóbrki. Dla mnie jeszcze było za wcześnie , aby jechać około 7 godzin, w celu pooddychania bieszczadzkim powietrzem. Tak więc mój małżonek niechętnie pojechał sam. Bardzo tęskniliśmy za chatą. A Jędrek z końcem zimy  uznał, że czas na podróż. Przecież co jakiś czas potrzeba spojrzeć okiem gospodarza i sprawdzić, czy gwałtowne spadki temperatury, które miały miejsce dwa tygodnie temu( do - 17 stopni w nocy) nie zaszkodziły naszym urządzeniom wodno-kanalizacyjnym. Poza tym, czy pod naszą nieobecność do chaty nie przyprowadziły się myszy i inne gryzonie. Trzeba było też sprawdzić domki dla ptaków. Ptasi nowożeńcy lada moment będą szukali wygodnego lokum na założenie rodziny. I okazało się, że dobrze zrobił, że pojechał. Wichury postrącały domki, bo część z nich była nadgryziona zębem czasu. Ani jeden się nie uchował. W domu zaczęły grasować mrówki-faraonki. Na szczęście myszy nie przedostały się do naszej chatki. Urządzenia wodno-kanalizacyjne nie zamarzły. Po przyjeździe we wnętrzu chaty było 3 stopnie Celsjusza powyżej zera. Mój mąż miał więc przez pięć dni ręce pełne roboty. Ale za to w bonusie miał czyste powietrze, frajdę związaną z długimi spacerami brzegiem zalewu, albo jazdą rowerem po leśnych ścieżkach. Po powrocie mówił mi, że dokuczała mu samotność.
Chata była bardzo cicha, bo brakowało jej naszych wieczornych rozmów przy kominku, zapachów gotującego się obiadu, pieczonego chleba. Samotność jest fajna przez kilka dni, bo odświeża, dystansuje od codziennych problemów, jednak gdy się przeżyło ze sobą pół wieku, to po jakimś czasie brakuje obok tej drugiej osoby, którą tak dobrze znamy. Jędrek gotował dla siebie tylko to, co można przyrządzić szybko; odgrzał kiełbasę i zjadł z chlebem z mechanicznej piekarni, smażył jajka, czasem odgrzał jakieś gotowe danie, które  zakupił w Lidlu. Na co dzień nieźle radzi sobie z kucharzeniem, ale samotny pobyt zniechęcił go do pichcenia.  Ja czułam się tak samo w miejskim domu. Krótkie rozmowy telefoniczne, sms -y nigdy nie zastąpią nawet wspólnego dobrego milczenia, gdy siedzimy obok siebie czytając każdy swoją lekturę, śmiejemy się z tych samych żartów w oglądanym właśnie kabarecie, słuchamy wspólnie  ulubionych utworów lub zajęci swoimi sprawami wiemy, że za jakiś czas znowu będziemy obok siebie. Kiedyś na czyimś  przyjęciu z okazji długoletniego pożycia małżeńskiego usłyszałam żart rzucony przez jednego z gości, a był nim ksiądz z kozielskiej parafii. Powiedział on do pary jubilatów, że ich długotrwałe małżeństwo już jest związkiem kazirodczym. Oczywiście chodziło mu głównie o to, że po tylu wspólnych latach ludzie tak dobrze się znają, że żyją ze sobą jak brat z siostrą. I może odrobinka prawdy w tym tkwi, ale ja nie zgadzam się z nieżyczliwym podtekstem, że powszedniość odbiera związkowi czaru i sprowadza wszystko do trywialnego przymusu trwania ze sobą, bo jest umowa, bo przysięga, bo zaczynamy wyolbrzymiać wady, które obrzydzają partnera itp. Wprawdzie czas odziera nas z jakiejś tajemnicy dotyczącej drugiego człowieka i zaczynamy znać go prawie tak samo, jak i siebie. Ale czy rzeczywiście siebie znamy tak dobrze, że oddalibyśmy głowę za to, że wiemy zawsze, co w danej sytuacji zrobilibyśmy, jak zachowalibyśmy się w obliczu  nieoczekiwanego trudnego zdarzenia? Lata doświadczenia życiowego i różne sprawdziany, egzaminy, które zdajemy w trakcie upływu lat w jakiś sposób pomagają nam w samopoznaniu, jednak okazuje się, że wystarczy trudna choroba, tragiczny zbieg zdarzeń, a już życie przedstawia obraz zniszczeń, jak po trzęsieniu ziemi. Wtedy trzeba od nowa zrobić inwentarz tego, co zostało ocalone, a co zniszczone bezpowrotnie, co potrzeba naprawić aby podjąć trud odbudowy. Z biegiem nabieranego doświadczenia życiowego stałam się bardzo ostrożna  w pewności co swoich przyszłych zachowań. Czasem siebie zaskakuję pozytywnie, a czasem dziwię się ile jeszcze  we mnie nieodkrytych emocji. Są chwile, gdy muszę uporać się ze sobą samodzielnie, bo nikt nie wejdzie w moje wnętrze i nie zrobi porządku z niechcianymi lękami, natrętnymi myślami. I wiem też, że mój partner musi co jakiś czas podejmować ten sam wysiłek. Myślę, że w takich chwilach bardzo pomaga świadomość istnienia obok męża, przyjaciela, partnera lub partnerki, czyli kogoś komu zależy na tym, aby było dobrze. Myślę, że dotyczy to większości bliskich relacji między ludźmi. Trudne życiowe momenty, które powodują trzęsienia dotyczą wszystkich relacji; relacji naszych z dziećmi, przyjaciółmi, rodzeństwem, czy rodzicami. Jeśli nam zależy musimy po każdym kataklizmie od nowa naprawiać, budować, odświeżać. Żadna bliska relacja nie jest sama w sobie dobra, bo taka była wcześniej. 
I tyle mojego " rozkminiania". Jednak czas wiosny, gdy po długim i trudnym okresie zastoju w przyrodzie wszystko budzi się do życia i od nowa , cierpliwie zaczyna piąć się ku słońcu i zmagać z przeciwnościami  zmusza do takich refleksji, a w dodatku mój miniony rok to cały rok kolejnego życiowego sprawdzianu. Czy jak nasze dwa ogrody zdałam egzamin, to czas pokaże.  Może w marcu uda nam się razem pojechać do chaty i wspólnie poczuć atmosferę Wyluzowanej i naszego azylu.
 





 



 
 
 
 









czwartek, 13 lutego 2025

W poszukiwaniu światła

 

Ostatnio często gubię światło

a potem długo szukam w codzienności

przesiewam dnie przez sito samotności

może znajdę choć okruch

próbuję wytropić ślad

w tańcu dłoni z żelazkiem

posuwistym jak krok poloneza

złapać promyk słońca w dziurawe dłonie

jak piłkę w grze w dwa ognie

a chociażby dotknąć jak w berku

gdy  gram z dobrymi i złymi chwilami

usłyszeć w symfonii bulgoczącej zupy

w  szeleście żagli prania na sznurze

poczuć w cierpkim zapachu ściętej trawy

mały promyczek , bladą poświatę...

bo w ciemności nie potrafię 

chodzić po linie 

 

Ten wiersz napisałam  14 czerwca 2024r. I tak w wielkim skrócie mogłabym zatytułować miniony rok.

Większość roku czułam się tak, jakby mi ktoś zgasił światło i kazał chodzić po linie .A ja z całych sił nie chciałam mentalnie z niej spaść. I przez większość roku łapałam się różnych sposobów, aby nie spaść.Musiałam nauczyć się podchodzić do choroby ,jako coś wpisanego w życie człowieka. Powiedziałam sobie; tak to teraz twoje życie. Jest takie jakie jest. Innego nie masz, więc możesz go spędzić na topieniu się we łzach i histerii, ale możesz też wykorzystać każdą chwilę i po prostu żyć, jak w tej chwili możesz. I chyba mi to pomogło. Nie będę wracać do tych trudnych momentów, bo sobie psychicznie z nimi jakoś poradziłam. Chciałabym tylko zapisać te chwile, które pomagały w utrzymaniu się na linie. I odtwarzam je teraz z fotek, które zrobiłam, lub ktoś z bliskich machnął, aby pozostały choć w pamięci aparatu fotograficznego.

Styczeń 2024



Dziewczynki przyjechały na ferie do chaty, aby spędzić z nami większość zimowej przerwy w nauce. Tu jesteśmy na spacerze w Lesku, po szusowaniu na Gromadzeniu. Oczywiście szusowała jedynie  Julia. Maja zjeżdżała na sankach, a my obserwowaliśmy wnuczki i grzaliśmy się przy zimowej herbatce w karczmie pod stokiem.


W Lutym mój drugi wnuk miał studniówkę, a ja przed pobytem w szpitalu spotkałam się w kawiarni z moimi dwiema przyjaciółkami.

Marzec upłynął mi  w wielkim chaosie na zewnątrz i wewnątrz. Biegałam po przychodniach, lekarzach, badaniach. Próbowałam złapać równowagę wewnętrzną marząc o długim wyjeździe nad morze,co było niemożliwe, a więc musiałam sobie namalować plażę. 

W kwietniu udało się nam wyrwać na parę dni do chaty Po drodze wstąpiliśmy na takie piękne tulipanowe pole.


W kwietniu udało się nam wyrwać na parę dni do chaty Po drodze wstąpiliśmy na piękne tulipanowe pole.

Maj to szpital, trudna operacja i Dzień Matki spędzony na tarasie w domu. Zamknęłam , jak dotychczas sprawę jednego z moich problemów zdrowotnych. Udało się też wyjechać na mały spacer do Kopic, gdzie chcieliśmy sprawdzić, jak  posuwają się prace remontowe pięknego pałacu. Poza tym Kajetan zdał maturę. Jeszcze nie wiedział jaką ocenę otrzymał, ale był pewny, że poszło mu dobrze, co pokazała najbliższa przyszłość.

 

Oczywiście dzieci pamiętały i jak co roku dostałam dwa wielkie bukiety kwiatów.   


Czerwiec był kolejnym miesiącem wyjazdów do wrocławskich szpitali . Ale też były szesnaste urodziny Julci.
I przyszedł lipiec.Po pobycie w szpitalu i zaordynowaniu dwumiesięcznej serii zabiegów udało mi się wygospodarować 10 dni na wypad z Jędrkiem, córką i wnukami do chaty.








Przyszedł sierpień , a z nim codzienne wyjazdy na zabiegi do Wrocławia ( dziennie po 250 km). Upał, stresy, korki na autostradzie i zmieniająca swoje lokum klinika. W sumie jeździliśmy do niej 3 razy w tygodniu przez 2 miesiące z dwukrotną kilkunastodniową przerwą. W połowie września byłam zmęczona jazdami, brakiem poprawy i normalnymi kłopotami , z którymi spotykają się ludzie poważnie chorujący. Te małe przerywniki dodawały mi energii, a także siłę dawało  niesamowite wsparcie mojego męża, córki, syna i ich partnera i partnerki oraz moich przyjaciół. Staraliśmy się do zaistniałej sytuacji podchodzić zadaniowo, a nie histerycznie. Na ile mogłam żyłam normalnie i mało kto wiedział, że choruję. Nadal do tego w ten sposób podchodzę. Gdy zobaczyłam, że zabiegi tylko przyhamowały tempo, a nie wyleczyły chorobę, to poszukałam innego sposobu leczenia i innej placówki. Moje leczenie powinno skończyć się w połowie marca. Już widzę kolosalną różnicę w moim funkcjonowaniu. Badanie tk w połowie marca powinno to potwierdzić.

Wracając do moich małych promyczków to druga połowa września to był nasz wyjazd do chaty. Oraz wyjazd trzydniowy do Lublina, gdzie Jędrek miał spotkanie z wybitnym okulistą.













Pod koniec września obchodziliśmy swoje 50 lecie małżeństwa. Na październik zamówiłam wspólny weekendowy wyjazd z dziećmi i wnukami nad morze, ale i tym razem los sobie ze mnie zakpił. Dopadł nas covid. Dzieci pojechały same, a my dochodziliśmy do siebie w pieleszach domowych. Nas reprezentowały dwie maskotki; dinozaur Stefan i lisek Kaziuk.







Listopad pozwolił na parę dni wyrwać się w Bieszczady. .


I  obejrzeć we Wrocławiu wystawę prac Klimta.






Początek grudnia to realizacja prezentu, który sprawiły nam nasze dzieci. Pojechaliśmy z synem i synową na Cypr. Mimo dużego zmęczenia i wysiłku był to dla mnie prawdziwy reset. Ciepło, słonecznie i takie niesamowite krajobrazy. Wracałam szczęśliwa. I całkiem nie myślałam o czekających naświetlaniach w instytucie onkologii.




















Zwiedziliśmy całą południową część Cypru. Ta podróż była jak bajka z tysiąca i jednej nocy.













Nabrałam sił, aby lżej było po przyjeździe biegać do lekarzy, na badania kontrolne i przygotowujące do brachyterapii. Dwudziestego miałam ostatnią przymiarkę w instytucie  specjalnie dla mnie przygotowanego podajnika naświetlań miejscowych. I pojechaliśmy przygotować święta w chacie w Bieszczadach. 

Nowy Rok spędziliśmy z dziećmi i wnukami. Mój nowy  rok rozpocznie się po badaniach w połowie marca.Tak więc szybko nadrobiłam blogowe zaległości. No, prawie nadrobiłam. Teraz ze spokojnym sumieniem mogę w przyszłości przejść do nowej części mojego bloga; chatoMania do dumania.