czwartek, 16 listopada 2017

Koci pejzaż




         Zaczęła się ta część jesieni, za którą nie przepadam. Zbliża się połówka listopada . Opadają ostatnie kolorowe liście. Barwy zaczynają oscylować w paletach ziemi ornej. Dzień kurczy się, jak moherowy sweterek, wyprany w zbyt wysokiej temperaturze. Po szesnastej zapada zmrok. Ohyda! Określenie, zapożyczone od  naszej Julci idealnie opisuje moje odczucia. A w zasadzie jeszcze tak myślałam jadąc do chaty. Listopad w mieście jest smutny, szary i nudny.
        Przyjechaliśmy około godziny dziewiętnastej. Przed chatą przywitała nas Kiziamizia. Wyglądała, jakby stała na posterunku od czasu naszego wyjazdu. Ostrymi miałknięciami wyraziła swoje niezadowolenie. Łaskawie pozwoliła się pogłaskać, ale później popatrzyła na nas z pogardą, zadarła ogon i poprowadziła nas do chaty. Maszerowała dumnie w ciemnościach, co rusz wypadając z kręgu światła rzucanego przez latarkę. Była obrażona. Miała w nosie nasze starania o zapewnienie jej opieki kocich nianiek. Po naszym wyjeździe zaraz  następnego dnia wyprowadziła się z dzieciakami z komfortowego ocieplanego kociego domku i wprowadziła do drewutni. Moja koleżanka, kocia fanka i przyszywana  niania mało zawału nie dostała , gdy nie znalazła kociej rodziny w domku na tarasie.  Wołała koty, wabiła smakowitym jedzonkiem, wszystko na nic. Dopiero, gdy załamana, już prawie na skraju histerii zadzwoniła do nas, odkryła miejsce pobytu kocich uciekinierów.  I tak przez cały czas naszej nieobecności koty mieszkały w drewutni, zaopatrzone w pudełko wyścielone jakimś starym podkoszulkiem i innymi szmatkami. Kocie apartamenty świeciły pustką. Kiziamizia, Misza i Masza zajadały się jedzonkiem przynoszonym przez kocią nianię, ale nie dawały przekonać do powrotu na taras.
Nic dziwnego, że kocica śmiertelnie się na nas obraziła, bo naraziliśmy ją i maluchy na duże niewygody. Gdy wyszłam na taras, aby napełnić miseczki ciepłym jedzeniem, popatrzyła z pogardą na moje ręce, stawiające miseczki, otarła się o moje spodnie i powoli rozpoczęła konsumpcję, jakby chciała powiedzieć, że obraza dotyczy mnie, a nie jedzenia. 
        -- Co ty taka Zosia samosia ? -- zapytałam pałaszującą kotkę. Na moment oderwała pyszczek od miski, aby głęboko spojrzeć mi w oczy swoim złotym spojrzeniem. Po sekundzie wróciła do jedzenia. Chyba w moim spojrzeniu odnalazła skruchę, bo za moment wydobyła z siebie krótkie pomruki. Za chwilę coś się poruszyło w stosie drewna poukładanego pod ścianami chaty.
 Z mroku wyłonił się jeden łaciaty łepek, a po minucie drugi. Niepewnie, ostrożnie obserwowały matkę. Uspokojone jej spokojem, weszły po schodkach i za moment trzy łepki pochyliły się nad miską. Najedzone, napojone, urządziły sobie wieczorny jogging wzdłuż tarasu, skorzystały z kuwety i za matką wgramoliły się do domku.

Tej nocy parokrotnie wychodziłam na taras, aby donieść drewno do kominka. Gdy wypadło mi z rąk polano, z otworu wyjrzał biało-czarny pyszczek, mrużąc zaspane oczy.
        -- No co? Co tak na mnie patrzysz, przecież nie zrobiłam tego specjalnie! Przepraszam całe kocie towarzystwo! -- powiedziałam do znikającej w otworze białej plamki.
       -- Chyba na starość zgłupiałam! -- zaśmiałam się do swoich myśli, bo ucieszył mnie ten obrót sytuacji. I z tym uśmiechem na ustach usnęłam.
        Poranek wstał mroźny, ale słoneczny. Na Berdzie iskrzył się szron, który nie zniknął do końca dnia.
W ogrodzie trawa nabrała barwy turkusu. Smugi porannego słońca  malowały ją w błyszczące grube  pasy. Nad czubkiem Berda właśnie rodził się biały obłoczek, który wolniutko unosił się w stronę błękitu.
        -- Ale pięknie w ten listopadowy dzień. Jakie cudne listopadowe  Bieszczady ! -- powiedziałam do kotów, które leniwie, przeciągając się i wyginając grzbiety wyłaniały się z wnętrza swojego luksusowego apartamentowca. Po porcji głaskania Kiziamizia podeszła do miski i rozpoczęła śniadanie. Po paru kęsach zrobiła miejsce swoim dzieciom.



         Obeszłam naszą Wyluzowaną . Gdy wróciłam na taras, koty właśnie przeprowadzały poranną gimnastykę. Szaleństwa trwały około godziny. Później, wygodnie  ułożone na wycieraczce ogrzewały mordki w promieniach słońca.


 I było tak , jakby czas stanął w miejscu, jakbyśmy nigdzie nie wyjeżdżali. I odszczekałam swoją krytykę listopada.  ( Chyba powinnam ją odmiałczeć ! ;) )

2 komentarze:

  1. Też tak czuję, w miasteczku listopad to szaro, zimno i ponuro a w chatcie na skraju klimatycznie, spokojnie, energetycznie. Po prostu bliżej Natury która nigdy nie jest 'ohyda'. A jak jeszcze koteczki wokół to radość i zadowolenie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie uwierzysz, ile radości daje nam obserwowanie " kociego towarzystwa". Kocięta mają w sobie tyle pozytywnej energii, że część z niej i nam się udziela. Każde z kociąt ma swój odrębny charakter i całkiem inne usposobienie. Misza jest tchórzem i asekurantem. Jest smakoszem, jednak przy nowościach nie rzuca się od razu na jedzonko. Spokojnie czeka, aż mama lub siostra przetestują. Dopiero później dobiera się do miski i je, je, aż brzuszek ma jak balonik. Z kolei Masza jest wybredna. Nie wszystko jej podchodzi. Je z wdziękiem i delikatnie, zupełnie jak jej mama.Jest odważna i sprytniejsza niż brat. Naśladuje Kizię-Mizię.Jest inteligentna i wesoła. Napada na brata i cały czas stara się go rozruszać. Oboje tak rozrabiają,że czasem wydaje mi się, że to nie małe kotki, a stado szympansów. pozdrawiam :}

    OdpowiedzUsuń