niedziela, 7 sierpnia 2016

Pojawiam się i znikam ; I. Carantec

       
         Po pierwsze chciałam przeprosić wszystkich, którzy do mnie zaglądają i rozczarowują się , bo wieje nudą. Od dwóch miesięcy nic się nie dzieje. W moim życiu za to dzieje się sporo. Na usprawiedliwienie  mogę jedynie napisać, że nie mam;
-  po pierwsze czasu, aby pisać, co w chatach ( permanentny brak ),
- a po drugie, jak już jestem w Bieszczadach ( a jestem prawie cały czas), to nie mam zasięgu.
Koleżanka dawno mówiła mi, że na emeryturze jest mniej czasu, niż wtedy, gdy się pracuje. Nie wierzyłam jej, ale w tej chwili to odszczekuję. I potwierdzam. To paradoks, ale tak jest. Nie wiem, czy dlatego, że do wszystkiego zabieram się wolniej, a później dłużej wszystko robię, czy też nagle zajęć przybyło, choć ubyło tych zawodowych?... To jakiś fenomen! Nie mniej tak już ze mną jest. Oswoiłam się z nową sytuacją. Aby nie być w rozkroku i radykalnie odciąć się od zawodowych obowiązków, zrezygnowałam z prowadzenia zajęć edukacyjnych dla zagubionych rodziców. Od wakacji jestem cała gębą emerytką. Rewolucyjnie zmieniłam życie. A co za tym idzie  mam czas na przemieszczanie się.
Tytuł tego posta mówi o wszystkim. Tak wygląda obecnie mój kontakt z internetem, a zarazem z moim blogiem. Od czerwca jestem w ciągłych rozjazdach. W połowie czerwca byłam na wakacjach na półwyspie Bretońskim na kampingu w Carantecku. Niby północ, ale dzięki prądom z Zatoki meksykańskiej klimat tu łagodny, a roślinność śródziemnomorska. Nawet zmarzluchom polecam te rejony.Jedyna niedogodnością jest chłodny, atlantycki wiatr.Mało tu dni słonecznych, pomimo grubej warstwy chmur  można opalić się na  pięknie złoty kolor.
Kompleks basenów z podgrzewaną wodą pozwolił nam na codzienną kąpiel, nawet przy 18 stopniach. Wszędzie palmy, kwiaty. Czułam się jak na południowej wyspie.
Morze znikało i pojawiało się. Trudno było wyliczyć, jaka jest częstotliwość tych pływów. Długie spacery dnem morza przynosiły różne niespodzianki.
Zauroczyły mnie stare średniowieczne miasteczka, kamienne kościoły, oraz bajkowy klasztor Mont San Michel...


Spacery dnem morza,  molem wchodzącym głęboko we wzburzone fale, ścieżką na wysepki, które w czasie przypływów odcinane są od stałego lądu pozostaną w pamięci na zawsze Różnego kształtu muszle przypominać nam będą o zapachu i kolorach Bretonii...



A także o tym, że na takich ciupeńkich wysepkach mieszkają ludzie, choć część doby ich domy są odcięte od stałego lądu. I tylko w czasie odpływu odkrywa się asfaltowa droga, którą mogą dojechać do miasteczka.
W portowych knajpkach  jedliśmy przepyszne francuskie "extraordynary"  jedzenie...
Czasem było ono takie finezyjne i delikatne. Teraz wiem, jak powinien smakować prawdziwie francuski crem brule. Jadłam go wielokrotnie, ale tylko jeden jedyny raz był aksamitny i rozpływający się w ustach. Polubiłam owoce morza. Jedynie trudno mi się przemóc, aby połknąć ostrygi, które doprawia się tylko sokiem z cytryny. Biedne stworzenia połyka się na surowo!
Morze, tropikalne roślinki, wiatr, zapach ryb, kutrów, beczek z solonymi rybami.... takie obrazy pozostaną w pamięci.


A nawet takie brzydactwa....
I to  był początek moich wakacji. Marzyłam wiele lat o Bretonii i zafundowałam sobie tę podróż marzeń na zakończenie mojej zawodowej drogi. Piękne zakończenie, a może piękne rozpoczęcie czegoś nowego. Bo jestem teraz w ciągłym ruchu. O Bóbrce , lipcowych gościach i  innych sprawach w jutrzejszym blogu. Później pewnie znowu zamilknę, bo wracam do chat, a tam nie mam internetu, choć robię wszystko, abym miała łączność ze światem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz