wtorek, 23 czerwca 2015

Na pohybel złości - włóczęga w plenerze

W niedzielę wstałam lewą nogą, chociaż to trudne, bo śpię po lewej stronie łóżka. Naturalne w takiej sytuacji jest stawianie na podłogę prawej nogi. A ja nie! Właśnie postawiłam lewą i stało się; pierwsze co ujrzałam, to rzęsiste krople deszczu tłukące w szyby sypialni. Lało! Moja energia była w okolicach zera. Trybiki w mózgu bardzo wolniutko próbowały się uruchomić. Do kończyn dobiegały  subtelne sygnały, wprawiając je w lekki stan drżenia i ruch  posuwisty. Dzięki temu udało mi się spionizować i powłócząc nogami, powlokłam się w stronę kuchni.
- Kawy!- wołało moje wnętrze. Pomyślałam, że w takim stanie, to powinnam zaserwować sobie kawę dożylnie.Jednak wróciła pamięć i od razu przypomniałam sobie, że  parę lat temu byłoby to może realne, ale teraz powinnam uważać i lekkomyślnie nie wypłukiwać sobie magnezu, bo to od razu prowadzi ku skłonnościom do skurczów kończyn, a nie ma niczego gorszego, jak w środku słodkiego snu czuję miażdżące pulsowanie bólu w łydce. Poza tym psuje się cera itp. dyrdymały, na które nie zwraca się uwagi w wieku lat osiemnastu, dwudziestu, no może w porywach do trzydziestki, a ja dawno przekroczyłam te cudowne lata beztroski. Teraz jestem bliżej cytowania Kochanowskiego "kochane  zdrowie...."Ale kawka deszczowego poranka musi być ! Nie ma co przesadzać z tym umartwianiem się. Łyczek po łyczku i trybiki zaskoczyły. Postanowiłam napisać nowego posta, bo zaległości z relacji Jędrka miałam około dwutygodniowe. Z lubością sklecałam zdania, wklejałam fotki, ale musiałam na moment odejść. Zapisałam posta, a gdy przyszłam i próbowałam go uruchomić, aby skończyć, "było pozamiatane", jak to mówi mój syn.
- Lewa noga! - zawyłam w środku i złość zaczęła się we mnie pienić i pienić... I już wiedziałam, że ten poziom negatywnej energii musi znaleźć jakieś ujście, bo inaczej zrobię sobie " ziazia", jak to mówiła dawno temu moja mała córeczka. Jędrek, ze spokojem i wzrokiem fakira obserwował moje miotanie się po mieszkaniu. Miał do ust przyklejony krzywy uśmiech, ale gdy krzyknęłam - jedziemy w plener , bo wybuchnę jak ten wawelski smok- od razu zaczął szykować się do drogi.Wyjeżdżaliśmy w strugach siekącego deszczu. Przez myśl mi przeszło nawet, że co to będzie za wycieczka w strugach z nieba, ale okazało się , że nie było tak źle, a nawet było całkiem nieźle.

Po drodze wypogodziło się. Pojechaliśmy do Jarnołtówka, aby wejść na Biskupią Kopę, ale było zbyt mokro, trochę późno. Dotarliśmy w okolicach czternastej. Byliśmy głodni. Obiad zjedliśmy we włoskiej pizzerni. Pizza była na cieniutkim cieście. Moja wegetariańska ze szparagami i karczochami, a Jędrka z owocami morza.  Najedliśmy się i z pełnymi brzuszkami pojechaliśmy do Mosznej. Po drodze, w środku pola Pan Mąż zarobił mandat stu złotowy za przekroczenie prędkości... To był taki dodatek do wycieczki. Bonus!  Później już szło gładko.
 Obok zamkowego parku przywitały nas w stawie urocze kaczuszki. Nauczone,  że pojawienie się człowieka jest sygnałem na posiłek. Niestety nic nie przywieźliśmy.
                   Obrażone odpłynęły do innych, u których spodziewały się coś zdobyć.
              A my spacerkiem postanowiliśmy okrążyć dosyć rozległy staw, a może jeziorko?
                                                      Szliśmy pod zwisającymi gałęziami.
                                              Przeglądaliśmy się w pomarszczonej tafli...
            Aż wyszliśmy na drogę prowadzącą do bramy , którą strzegły dwa wielkie lwy.

                                    Brama była stara,kuta, a zamek w niej był zardzewiały.
                                       Ocieniona aleja biegła z drugiej strony stawu w stronę głównej alei.
.
                                   Słońce wyszło zza chmur i oświetliło nam drogę do parku.


 Park wokół zamku jest bardzo stary. Z żalem odkryliśmy, że w ostatnich latach podupadł. Wyraźnie nie ma kto dbać o stary drzewostan, nasadzać nowe drzewa, krzewy.

 Ale małe mostki przerzucone przez strugi płynące w parku, nadal zachęcają do romantycznych spacerów.
                                Można tu znaleźć wyjątkowo stare i ogromne okazy dębów.


                                Główna aleja lipowa i okoliczne ścieżki prowadzą do zamku.




 A zamek jest jak z bajki. Wprawdzie każda z jego części wybudowana jest w innym stylu architektonicznym, ale wygąda prawie jak zamek z czołówki bajek Disneya
.

                   Na murkach można dostrzec herby poprzednich właścicieli zamku.





Niestety pozostałości po kanałach są obecnie nie do użytku, bo zarosły rzęsą i są zamulone.Szkoda, bo ponoć kiedyś pływały tu gondole.




Obeszliśmy zamek dookoła. Palmiarnia była jeszcze otwarta. Mało w niej teraz roślin, ale jest zadbana.Podjazd do zamku wybrukowano granitową kostką . Teraz dębowe, ozdobne drzwi do zamku otwarte są dla wszystkich. Można go zwiedzić, a także napić się kawy w pięknym wnętrzu. W lecie od strony ogrodu i parku urządzane  są różne koncerty.
W tę niedzielę mało było zwiedzających. Było późne popołudnie, albo jak ktoś woli, wczesny wieczór. Dawno przekwitły rododendrony  w parkowych alejach. Gdy odwróciłam się przy wyjściu  z alei przekwitłych azalii, dostrzegłam, że żegna nas kościotrup, tkwiący w jednym z okien wieży.
To była naprawdę niezła niedziela. Po złości nie zostało ani śladu.

niedziela, 21 czerwca 2015

szkieletor w dzikim bzie, walka drozdów i..

To jest mój drugi post na ten sam temat. Pierwszy, na który straciłam wiele godzin i był dużo ładniej napisany, " wcięło mi" i została tylko część.Nie wiem, czy to mój błąd, czy też usterki techniczne blogera.  Wkurzyło mnie to do tego stopnia, że wyszłam z programu, zamknęłam komputer i pojechałam wściekła na wycieczkę. Plener dobrze mi zrobił. Po przyjeździe do domu wróciłam do odtworzenia  poprzedniego postu.  Niestety nie ta wena. Nie mniej czas na relację z kolejnego wyjazdu do chaty. Więc nie będę już pisać, jak bardzo brakowało mi w domu głównego budowniczego naszej drewutni, gdy przez dwa i pół tygodnia tkwiłam w domu, doglądając chorego ojca i tym podobnych ckliwych wyznań. Z powodu usterki powtarzają się niektóre zdjęcia...
Ale do rzeczy. Jak już pisałam, w czerwcu, mimo ogromnej chęci wyjazdu do naszej " posiadłości ziemskiej", musiałam pozostać z tatką w domu. Stan jego zdrowia poprawia się, jednak tym razem to moja siostra powiedziała; cyt. " muszę wyjechać, bo zwariuję". Nie chcę mieć siostry wariatki, więc spasowałam i w tym czasie co Jędrek, do swojej chaty pojechała Lucyna. Korzyść z tego wyjazdu była taka, że wreszcie oplewiła stoki, klomby... Nakarmiła Jędrusia i przez dziesięć dni nie musiał stać przy garach. Strata dla niej jest ogromna, bo złapała zakażonego kleszcza. W domu odkryła rumień średnicy pięciu centymetrów. Lekarz zaordynował antybiotykoterapię na okres czterech tygodni. Lucyna nie opowiedziała się, czy warto było, bo jest osobą skrytą. Ale to ona widziała jak cudnie kwitną rodendrony.

 Widać ich kwiaty z okna mojej kuchni. Myjąc naczynia , obierając ziemniaki można zatopić się w tak pięknym widoczku, że traci się kontrolę nad rzeczywistością. Jednak to dobre na nudne zajęcia.
 Lucyna za to ma przed swoją chatą błękitne irysy. Rosną pod dębem. Jędrek mówił, że w tym roku wprawdzie dąb wypuścił liście, ale część z nich czernieje. Widać, że złapał jakąś dębią chorobę. Szkoda, bo jest ogromny i fajnie mieć u siebie tak potężne drzewo.
Pan, który obiecał dowieźć kamień na wysypanie placu przed Lucyny chatą i ścieżek do niego prowadzących, abyśmy podczas deszczu nie tonęli w błocie, po ponad miesiącu zrealizował swoją obietnicę. Za to inny pan, który obiecał przyjechać koparko- spychaczem utknął sobie gdzieś. W czasie długiego weekendu dzwonił, że ogromna ilość samochodów jest na drodze do Soliny i boi się, że może któryś z nich zahaczyć, do czasu przyjazdu Jędrka czyli wiele, wiele dni później nie dojechał. Panowie spod sklepiku nie wykazali ochoty, aby dorobić przy rozrzuceniu kamieni, a Jędrek nie znalazł na to czasu. Tak więc kamień nadal leży w pryzmie.Dobrze, że nie było deszczu.
 Za to murarki zbudowały całe osiedle. Na zdjęciu wygląda ono jak krajobraz księżycowy.
Osiedle mieści się pod moim tarasem i gdy wychylę się przez barierkę mogę obserwować ruch pracowitych pszczółek.

 Jędrek w Olszanicy odkrył takie cudo. Kiedyś był tam ośrodek MSW ( podobno). Teraz można zamówić sobie nocleg.
 Mój Pan Mąż od wielu miesięcy szukał cieśli, aby zbudował mu drewutnię. Jednak panowie cieśle  cenią się i nie biorą tak drobnych prac. Więc zgodnie z przysłowiem " kazał pan, musiał sam", mój mąż zdobył kolejny zawód. Jest trochę wolniejszy, niż " fachowiec", ale poszło mu nieźle. Na fotografiach udokumentował postęp prac.

 Starał się, jak mógł. Przeszkadzały mu w ty święta, niedziele, upał ...
 Odreagowywał na wycieczkach rowerowych. Jeszcze przed czwartkiem zobaczył świeżo postawiony ołtarz, umajony świeżo ściętymi gałązkami brzozy.
Przejeżdżał przez łąki pachnące ziołami, trawą i słońcem.Jędrek lubi ścieżki, ścieżynki i przestrzeń.

 Próbował trochę rozgarnąć zwały kamieni, przynajmniej na tyle, aby moja siostra mogła zrobić sobie klomb pod chałupą. O klombie od dawna marzy.

 W tym roku kwiaty, które dostaliśmy od Jean Marc'a bardzo ładnie kwitną. Widać, że służy im gleba i klimat. Są naszą przypominajką o człowieku, którego bardzo lubiliśmy.
 Lubię myśleć o tym, że może patrzy sobie zza chmurek na nasz ogród, a może gdzieś z innymi aniołami lata ponad dachami naszej chaty i widzi jak pięknie rosną jego kwiaty?

                                       Pod naszą chatą z kolei pięknie kwitną białe irysy.

 Lucyna zakupiła sobie kwiaty, które zamierzała posadzić na klombie, pod chatą. Niestety na chęciach skończyło się. Wyjechała, a kwiaty zostały w żarze południowego słońca. Dobrze, że Jędrek je przygarnął, bo marne byłoby ich życie.

 Powoli, powoli powstał szkielet drewutni. Podobno każda z belek ważyła około 40 kilogramów i Jędrek  miał kłopoty z wywindowaniem ich na górę. Ale jakoś dał radę.


   I powstał najpiękniejszy anorektyczny szkieletor.  Jestem dumna z Jędrusia. Zdolna bestia !

 A na zdjęciach łąki w fioletach. To kwitną osty. I w bieli od rumianku i innych na biało kwitnących roślin.

 Przed samym wyjazdem do domu część dachu pokryła folia . W tej części będzie narzędziownia.
Jeszcze tylko blachodachówka, okno, drzwi i oczywiści materiał na ściany. I już !
 A z wysokości dachu drewutni fajnie obserwuje się , jak drozdy wyrywają sobie z dziobów rosówkę.
                                           Podobno walczyły jak regularni wojownicy.
            Podczas wykaszania stoku odnalazła się posadzona wczesną wiosna jarzębina.Później stok zarósł, a Jędrek zapomniał, gdzie ją posadził. I oto jest!


 Na razie jeszcze przez szkielet drewutni widać naszą chatę, ale niedługo ten widok będzie historią.
Podczas spaceru brzegiem zalewu widać powalone drzewa ,  a na nich takie pasożyty.

 To jeden z widoczków, za którymi tęsknię. Gdy wysiadam na parkingu z samochodu właśnie to widzę, schodząc po schodach.
 To właśnie słynny klomb. Na nim na razie worki z ziemią. Ciekawe, kto dokończy klomb?

Dobrze, że drewutnia tuż , tuż, bo przywieziono nowe drewno.Leży na parkingu. Na samochody brak miejsca.


Zachodzi słońce. Dwa i pół tygodnia minęło Jędrkowi jak jeden dzień.Uwiecznia ogród, otoczenie, abym mogła zobaczyć , jak jest pięknie. Ja i tak bardzo tęsknię za chatami, aniołami , które tańczą na czubkach drzew...Z prawdziwą przyjemnością oglądam zdjęcia. I przez chwilę wydaje mi się, że jestem w Bóbrce.

Boczniaki w naturze, a nie na półkach marketu.
Po pracy  chwila wytchnienia nad brzegiem Sanu. A nóż złapie jakaś rybka i będzie na kolację?
Wieczorem z tarasu wszystko wygląda inaczej. Berdo tonie w błękicie.
Na stoku rozkwitły kwiaty i to nie tylko róże.
Krzewy z dnia na dzień stają się coraz wyższe.

Nie przypuszczałam, że tak piękny może być kwiat czarnego bzu.