piątek, 10 czerwca 2011

Kraina uśmiechu – czyli wieści z letniska cz 3

Sobota - 4 czerwca 2011r.
Dzień podporządkowany jest popołudniowemu grilowi u Grażki i Leona i zakupom.Po śniadaniu jedziemy do Sanoka. Po drodze kupujemy kabel do kuchenki, która ma być zainstalowana w Boratyniu. Dziwi mnie bardzo, że teraz sprzedają kuchenki bez kabla.(???)Później wstępujemy po drodze do Zagórza po wędliny. Są bardzo dobre! Uzupełniamy zapasy warzywne w jarzyniaku, a później już szybkie zakupy na cały tydzień w Kauflandzie.Brakuje nam 2 lamp, więc jedziemy do Merkurego. Mieliśmy jeszcze zakupić dwie kantówki w Czerterzu, ale sklep zamknięty! Wracamy i okazuje się, że czasu bardzo mało, aby zrobić i zjeść obiad oraz zdążyć na 16-stą na grila. Musimy jechać autkiem. Postanawiamy, że nie zrezygnujemy z lampki czegoś mocniejszego i porzucimy autko we wsi ( my mieszkamy za wsią).Decyzja była dobra, bo już czekały podpieczone kiełbaski! Próbujemy też grilować jarzynki( bakłażan, cukinię i paprykę, wcześniej odpowiednio przygotowane). Są doskonałe. Około 20-stej wracamy piechotą. Droga wiedzie pod górkę, więc pomagam sobie kijkami. Wreszcie do czegoś się przydają. W domu tylko przekładałam je z kąta w kąt i mam niemożebne wyrzuty sumienia oraz ciągle obiecuję sobie, że „ od następnego tygodnia” będę dbała o kondycję. A tu proszę; przyjemne spotkanie przy grilu i coś dla kondycji. Spacer jest niesamowity. Cała okoliczna zieleń specjalnie dla nas wydaje z siebie tak oszałamiające zapachy, że czujemy się wybrańcami losu.
Wieczorkiem trochę ochładza się i nic nie przeszkadza, że trzeba zapalić w kominku, aby mieć ciepłą wodę, bo jeszcze nie przyszedł pan do sprawdzenia piecyków gazowych.
Siedzę sobie przy kominku, czytam książkę i jest tak jak być powinno! Koziołek znowu nie
buczy!!! Co się z nim stało?

Niedziela - 5 czerwca 2011 r.

Dzień wita nas słoneczkiem, ale pozwalamy sobie na byczenie się w łóżku do 8.30 .Śniadanie jemy na tarasie. Potem wpadam w szał fotografowania i wysyłania zdjęć z chaty Mojej Prawej Ręce d/s blooga. W końcu już sporo zrobiliśmy dla upiększenia domku. Można chatkę pokazywać Światu. Niestety telefon, który ma dobry aparat fotograficzny nie wysyła zdjęć. Właściwy aparat foto został w domu, bo całkiem o nim zapomniałam!( gdzie mam głowę?) Cykam i wysyłam. Szukam ładnych detali, sporządzam 27 zdjęć, z czego podobno nadaje się 9 i to nie są najlepsze. Słońce szaleje. Całe szczęście, że zapowiadane burze omijają nas. Cały dzień coś dłubiemy; Jędrek zmienia oświetlenie, instaluje to, co kupiliśmy i to, co dotychczas nie zostało zainstalowane. Ja pół dnia siedzę i odczyszczam stary regał. W tak zwanym międzyczasie obserwuję toczące się wokół życie; dzięcioł , który ostukuje nasz dąb, wygląda jakby zamierzał odtańczyć krakowiaka, bo ubrał już krakowski strój. Zgubił gdzieś tylko czapkę z pawim piórkiem. Przepięknie wyglądają jego czerwone spodnie przy
białej koszuli i ciemnym serdaku. Pod skarpą przechadza się czarny kot. Krok ma dostojny.Białe wąsiki sterczą zawadiacko! Gdy zakłócam mu ciszę nietaktownym; „ kici, kici!” , ledwie zwraca w moją stronę głowę. Wzrok ma karcący i pogardliwy. Nawet nie zatrzymuje się na ułamek sekundy. Idzie do swoich kocich spraw. Podejrzewam, że to główny sprawca zniknięcia pstrąga.
Około 22-giej ręce odpadają mi, a kark i szyja stają się sztywne i bolące. To pewnie kara za
zakłócanie pracą „ dnia świętego”. Gdy odczyszczony regał umieszczamy w przewidzianym miejscu, okazuje się, że pasuje doniego, jak przysłowiowy kwiatek do kożucha. Padamy przed 23-cią. Jędruś pierwszy. Ja postanawiam po kąpieli troszkę poczytać, aby wyciszyć się. Owinięta w chustę siadam pod oknem, otwieram książkę i… Nagle nad moim uchem cichutko ktoś stuka w szybę. Zamieram! Wyobraźnia zaczyna działać. Nie, nie wpadnę w większą panikę, bo już chyba nie można bardziej bać się. Postanawiam nie odwracać się, Nie chcę zobaczyć w szybie twarzy strasznego bandyty, który postanowił napaść na naszą chatę, ani pary duchów, zadowolonych, że udało się kogoś nastraszyć. Nie chcę wiedzieć, kto to, lub co to! Powoli wstaję, zamykam książkę i nie odwracając się idę w kierunku schodów. Kątem oka widzę, że jeszcze nie ma 24-tej. Oddycham z ulgą, jednak napięcie nie znika. Na piętrze gaszę światło. Wślizguję się do sypialni. Byle bliżej Jędrka. W razie czego mogę go zbudzić! Nieświadomy niczego śpi słodko, lekko pochrapując. Do 3-ciej ( chyba, bo świta) nie śpię. Najpierw słyszę trzask na dole. To chyba rozsychają
się deski. Usypiam na moment, ale budzę się z sercem rozkołatanym strachem, bo nagle pod oknem wybucha lokalna, kocia wojna o teren. Miałczenia, wrzaski trwają parę minut. Gdzieś pohukuje puchacz. Gdzieś coś skrobie…. I jak tu spać?
A wszystko zaczęło się od „ stuku puku „ w okno. Tylko znowu nie słyszałam koziołka.


S.

2 komentarze:

  1. O - i tu doszłaś w relacji do mojego sedna sprawy, dlaczego jeszcze i pewnie tak już pozostanie mieszkam w bloku, chociaż serce wyrywa się do natury, do domku na wsi. Jako osoba samotna (dzieci nie liczę - są dorosłe i typy miejskie) po prostu obawiam się, że kiedy by nadeszła pierwsza noc... miałabym już każdą taką,jak Ty tą. Tylko jeszcze sobie wyobraź, że jesteś całkiem sama ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie, nie ma się czego obawiać, jeśli już, to właśnie ludzi, zwierzęta nie skrzywdzą. Bywam sama na Pogórzu, wszystko skrobie, łazi, pohukuje, strąca z półek, ale nie odczuwam strachu, pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń