sobota, 7 marca 2009

chaszcze
















Zaczęło się od e-maila Grażynki. Znalazła ogłoszenie dotyczące zamiaru sprzedaży działki nad Zalewem Myczkowieckim. Parę telefonów, rozmów i już umówiliśmy się na umowę przedwstępną. Andrzej pojechał do Bóbrki. Zaklepał transakcję. Ja i Lucyna, która postanowiła być współwłaścicielem działki, nie mogłyśmy pojechać. Na spisanie umowy pojechaliśmy w trójkę. Pogoda była słoneczna, ale parno i duszno. Andrzej był przewodnikiem, bo jedyny widział działkę. Zaprowadził nas na piękną porębę na stromym stoku. Mnóstwo pni, stosy gałęzi. Pomyślałam, że szko
da, iż właściciele posiadłości tak brutalnie wycięli las. Teraz trzeba będzie dosadzać, a i z pniakami będzie kłopot. Wyobraźcie sobie nas, czyli mnie i Andrzeja na tej porębie. Andrzej w jasnych spodniach i dziurkowanych butach, a ja w spódniczce do kostek, z falbankami. No i obowiązkowo sandałki na koturnie/ dobrze, że nie szpilki/. Jedyna przytomna osoba, to moja siostra Lucyna; spodnie ciemne, adidasy i gumiaczki- na wszelki wypadek. Stwierdziła, że ona może w adidasach, a mi proponuje gumiaczki. Do lasu nie muszę być tak elegancka! Przyznałam jej rację. Tak nawiasem mówiąc, nie wiem, dlaczego w ostatnich dniach miałam takie zaćmienie umysłu. Przypuszczam, że odbiło mi na tle działki. Mózg reagował jedynie na bodźce dotyczące działki. Moja wiedza i doświadczenie starego harcerza gdzieś wyparowały. Stąd komizm całej sytuacji. Brnęłam przez pokrzywy, wykroty, krzaki w falbankach i gumiaczkach. Jędrek podwinął nogawki do kolan. Gzy jakby się wściekły! My spoceni, a chyba wszystkie gzy w Bieszczadach dowiedziały się o świeżym, miastowym mięsie. Ślizgaliśmy się po gliniastej ścieżce, patrząc, aby nie stoczyć się w dół i nie wiedzieliśmy, czy rąk używać do odganiania się od wściekłych much, czy podpierać się kijaszkami, aby nie zwichnąć nogi. Próbowałam znaleźć piękne widoki, ale nie udało mi się. Mimo wszystko miejsce było piękne. W końcu bez większych strat wylądowaliśmy na jezdni obok samochodu. Było to w okolicach godziny 11.00. Potem obwieźliśmy Lucynę po kawałeczku tzw. terenu. Byliśmy w Łobozewie- niech wie, jaki dom mi się marzy! Pokazałam jej małą, śliczną, błękitną chałupkę, przytuloną policzkiem do pagórka. Z drugiej strony chatki, na straży, stoi parowiekowy dąb. Widziałam ją pierwszy raz wiosną. Urzekła mnie. Widoczek jak na landszafcie; rzeczka, pagórek pokryty pierwiosnkami oraz kaczeńcami i chatynka z maleńkimi powiekami okiennic. Pod chatką ławeczka. Już oczami wyobraźni widziałam siebie z Jędrusiem, siedzącą przy porannej kawie. Nawet zdjęcie na niej sobie zrobiłam. I właśnie to marzenie chciałam pokazać swojej młodszej siostrze. Następnie mieliśmy czas jedynie na Polańczyka i zaporę. Przez 13-stą byliśmy z powrotem na działce. Na jezdni, w zatoczce autobusowej stał stary samochód i półbuty. Właściciel ich, obuty w gumiaki do kolan, pojawił się po chwili. Poznałyśmy Marka C.Za parę minut przyjechał drugi, jeszcze większy grat. Wysiadł z niego geodeta, a za chwilę okazało się, że to istny Struś Pędziwiatr. Przywiózł przyrządy do obmiaru działki, paliki i wielką puszkę czerwonej farby. Przytomnie, pomna poprzednich doświadczeń, wystawiłam Lucynę jako jednego z członków ekipy obchodzącej działkę. Ja zostałam na szosie. Obserwowałam całą akcję. Czułam się jak na występach kabaretu. Struś gnał przodem, a reszta ledwie nadążała. Było już po deszczu, a więc ślizgali się i pocili. W trakcie obmiarów okazało się, że państwo C. Wykarczowali część nie swojej działki. Faktyczna działka przesunięta jest w stronę Myczkowiec. Końcówkę jej stanowi pasek uroczej łąki, przylegający do małego, cudnego zagajnika. No i widoki zapierające dech w piersiach, ujawniły się przed naszymi oczami. Teren złagodniał, wyręba się skurczyła. Oczami wyobraźni zobaczyłam miejsce na dwie chałupki, z oknami na zalew. Marzenie. O 14.50 byliśmy u notariusza. Wiekowa Pani kazała czekać. Nie wiem, po co w piątek przesyłałam faxem wszystkie dane, bo okazało się, że umowa nie była przygotowana. Nie było pani sekretarki, a Pani Notariusz nie pisze na komputerze. Czekaliśmy do 16.30. Już zaczęłam niepokoić się, że za drzwiami doszło do zgonu leciwej damy. W międzyczasie poznaliśmy Pana Marka bliżej. Jest miłym, uczciwym człowiekiem. W końcu pani wystukała jednym palcem umowę. Miała straszliwe tempo- stronę maszynopisu o literach nr 14 na godzinę. A jeszcze zrobiła parę błędów, które wyłapała, czytając nam umowę. Jednak nic nam nie przeszkadzało, bo staliśmy się obszarnikami. Właścicielami 30 arowej działki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz